niedziela, 29 grudnia 2013

Narc



Kocham to. Kocham te polskie tytuły. "Narc". Polski tytuł "Na tropie zła". Spoko, bardziej już nakierować widza nie można...ehh...do rzeczy.
Mamy historię, jakich wiele. Dwóch policjantów ściga morderców swojego kolegi po fachu. 
Jeden z policjantów (Jason Patrick z przeboskim wąsem) to przywrócony do służby  (kiedyś tam działając jako tajny agent od narkotyków postrzelił ciężarną kobietę i przy okazji pozbawił życia jej nienarodzone dziecko) mąż i ojciec, wyciszony, spokojny, wyczyszczony (odwyk).
Drugi (omatkojakjagonielubię Ray Liotta) to porywczy maderfakier, który ze świadkami rozmawia pięścią i kulą bilardową zawiniętą w skarpetę. Taki tam spoko gość.
Duet, jakich w kinie wiele. Pierwszy - luzak w czapce i bluzie, drugi - w krawacie i białej koszuli. Pierwszy - myślący, racjonalnie podchodzący do sprawy, drugi - jucha jucha i jeszcze raz pięści. 
No i tak, pomału pomału, krok po kroku szukają owi panowie morderców swego kolegi, który działał jako tajny agent ds narkotyków, udawał przyjaciela ćpunów, sam się nim przy okazji stając. 
Byłabym straszną świnią, gdybym napisała, jak to się wszystko skończyło. W każdym bądź razie szczęka z lekka mi opadła i uderzyła o panele.
Film jest bardzo skromny, nie ma szalonych pościgów (chyba, że te na nogach własnych), muzyki potęgującej napięcie. Sztuka na dwóch aktorów. Brakowało mi takiego filmu, bez fajerwerków, blichtru i brokatu. Można wreszcie skupić się na twarzach, słowach, gestach. 
Dobrze się to ogląda, jedna scena, kiedy Ray Liotta zwierza się w samochodzie, mnie znudziła, ale sprawdziłam szybko co tam na fejsie i oglądałam dalej.
Świetne zdjęcia, brudne, niebieskie, surowe. 
Końcówka zmusza do refleksji i dyskusji, a ostatnie sekundy z radiowozami w tle i dyktafonem powodują takie "ooo fuuckkkk nieeeeeeeeeeeeeee!!!!!!!". I ryba. Pozamiatane.
Polecam wszystkim tym, którzy mają dość przepychu, blockbusterów, pięknych, młodych, opalonych policjantów. Ave!
PS. Zawsze po filmie lubię coś tam poczytać, jakieś forum, czy cuś. Ciekawostka jest taka, że Ray L. do roli przytył 11 kg. I co? Chyba zostało mu do dziś ;). (no nie lubię go, cholera, nie lubię). 

(zdjęcie pochodzi ze strony soundonsight.org)

czwartek, 26 grudnia 2013

Wilk z Wall Street


Czekałam na ten film. Długo i cierpliwie. Nawet przez chwilę nie pomyślałam, że może być kiepski, bo recenzje wszelakie wskazywały iż film będzie dobry, bardzo dobry, genialny i że każdy facet na ziemi chce być brokerem. Powodzenia. 
Po pierwsze. Genialne dialogi. Uwielbiam, kiedy mnie tak wkręcają, kiedy mi się wydaje, że reżyser powiedział "słuchaj no, Leo, siedzisz na jachcie, przychodzi FBI i coś tam z nimi pogadaj". I Leo gada. Taka naturalność, przegadywanie się, rozkminy, jakże genialne. Dyskusja na temat karłów powinna być pokazywana polskim scenarzystom. Kocham gadanie, gadanie, gadanie. Leo i Jonah są po prostu mistrzami. To naprawdę duża sztuka grać tak, jakby się nie grało. Skoro już jestem przy Leo i Jonah...
Po drugie. Obsada. Męska część obsady czochra. Najsłabszym elementem jest pani Margot R. ale ona po prostu miała wyglądać więc nie spodziewałam się aktorstwa na poziomie. Ujdzie. Jonah Hill wyrasta na mistrza ceremonii, coraz go więcej w filmach (NA SZCZĘŚCIE!). O Leonardo pisać nie będę, bo wiadomo, że jest mistrzem od dawna i koniec. Matthew McConaughey. Jezusie! Pojawia się jakoś na kwadrans ale miażdży. Scena w knajpie - mistrz. W ogóle cała męska ekipa brokerów wymiata.
Po trzecie. Piosenki idealnie dobrane do sytuacji, chcę je mieć i słuchać od rana do nocy i znów od początku. Tutaj na myśl przychodzą mi "Moulin Rouge" i "Wielki Gatsby". Piosenki potęgujące daną scenę, nie zostające gdzieś na drugim planie, głośne, wykrzyczane, potrzebne po prostu. 
Po czwarte. Golizna damska (wiadomo), ćpanie, chlanie, imprezowanie. No kto, jak nie Scorsese? Ludzie, koleś jest dziadkiem i potrafi robić takie rzeczy. Że człowiek patrzy i myśli - kurde, ja też tak chcę! Że człowiek, pomimo, że gdzieś pod kopułą czuje, ze zaraz wszystko szlag trafi i będzie zonk, czuje, że warto, że tak trzeba i że  życie jest tu i teraz (zdanie sponsorowane przez spójnik "że"). 
Po piąte. Kto nie pójdzie do kina, ten trąba. 
Od początku wiadomo, że cały ten biznes skazany jest na porażkę ale dla tych tłustych lat, warto. Dla tych kobiet, drinków, jachtów i tony białego proszku. I ja też bym tak zrobiła. Kto bogatemu zabroni? Nie da się nie lubić głównego Leo, nie da się nie lubić całej jego ekipy. I to jest właśnie to. A co to za sztuka, ooo patrzcie, pokazujemy przekręty, chlanie, ćpanie, i jeszcze inne anie, bo to jest złe, niedobre, nie można tak, a fe! A w "Wilku..." właśnie nie. Właśnie lubię i mogę się zaprzyjaźnić. W ogóle uśmiałam się dziś czytając recenzje na różnych blogach, portalach. Wszyscy faceci, jednym chórem, kończąc swój wywód, piszą "JA TEŻ CHCĘ BYĆ BROKEREM!!". I ja się im nie dziwię. Amen.
PS A gadającej gimbazie, blondynce żrącej popcorn i kolesiom spoconym na widok cycków dziękuję za umilanie seansu! 

(zdjęcie pochodzi ze strony news.film.studentnews.pl)

wtorek, 24 grudnia 2013

Filmy, które (niestety) kojarzą mi się ze świętami

No i przyszedł ten czas. "Last Christmas" jest wszędzie, nawet w lodówce, w Tesco kolejki na kilometr, grupowy sms do wszystkich znajomych i można zaczynać. 
Niestety, jak zwykle stacje telewizyjne raczą nas filmami, które swą słodkością, czerwonością, śniegiem, reniferem i smutnymi oczami dziecka przyprawiają o mdłości.
Niestety, są piosenki, filmy, reklamy, które chcąc nie chcąc, kojarzą się człowiekowi ze świętami.
Też tak mam...fuck.
Po pierwsze "Holiday". Boże, dlaczego mi to robisz? Dlaczego ten film mi się podoba? Nie potrafię tego zrozumieć! Bo Jude Law? Bo true sweet love? Proszę. Ja naprawdę proszę. Trudno. Kojarzy mi się ze świętami i nie ma sensu oglądania tego czegoś w innych momentach. Tylko Boże Narodzenie.
"Titanic". Nie lubię, nie podoba mi się, widziałam milion razy i nadal nic. "Ar ju redi tu goł bek to tajtanik" nie przekonuje mnie. Ale kiedy myślę o świętach widzę Leo tonącego w lodowatej wodzie. Przepraszam.
"Szklana pułapka". Kurde, co roku leci. W wigilię. Nie no, można obejrzeć, spoko film, Bruce, hmmm, cóż, Bruce to Bruce. Poza tym to jedyna słuszna "Szklana pułapka", cała reszta to już nie jest to samo. Ewentualnie rozwiązywanie zagadek z Samuelem L.Jacksonem w trzeciej części. I tyle.
"To właśnie miłość". To dopiero jest syf. Jak zwykle Hugh G. ma podwinięte rękawy koszuli, jak zwykle pada śnieg, kobiety mają czerwoną szminkę, a Keira robi taką minę, jak w każdym filmie (lekko rozchylone usta, widać zęby).
"Sami swoi", "Jak rozpętałem II wojnę światową", "Potop", "Pan Wołodyjowski". Bez komentarza. Pół słowa nie napiszę.
A mogło być tak pięknie... 
Na szczęście jest kino. A w nim Scorsese. Hell yeah! I tym optymistycznym akcentem, życząc Zdrowych, Wesołych i jakich tam chcecie mówię Wam ahoj! 

niedziela, 8 grudnia 2013

Serialowy apdejt

Człowiek to jednak istota, która dość łatwo się uzależnia. Kiedyś byłam absolutną przeciwniczką seriali. Dziś nie wyobrażam sobie bez nich życia. Takie na przykład The Wire. Majstersztyk sto razy lepszy od wszystkich polskich filmów i seriali razem wziętych. Ba, zawsze myślałam, że film i serial to dwie osobne historie. Dziś powiadam, że wspomniane wcześniej The Wire to nie tylko genialny serial ale i film.
Do rzeczy.
Obejrzałam ostatnio Orphan Black. Cóż. Z niecierpliwością czekam na sezon drugi. Oczywiście taka to bajeczka z wciągającą akcją zrobiona tak, że wierzę. Główna aktorka świetna. Fajne wyzwanie aktorskie móc wcielać się w tyle różnych postaci. O czym? Nie napiszę, trzeba zobaczyć. No i gej, którego kocham. Oczywiście dostrzegam niedociągnięcia i tak zwane pierdoły. Taaaaaa oczywiście każdy z nas potrafi z dnia na dzień stać się kimś innym i nikt, absolutnie nikt się przecież nie zorientuje. Taaaaaa, każdy z nas z wszelakich opresji wychodzi cało ale gad demyt to jest serial, mnie się to podoba i jak to mawia Abelard G. – to jest moje bingo.


Jestem w trakcie oglądania Top of the Lake. To jest dopiero dziwoląg. Tak się ciągnie, dłuży i przynudza momentami, że powieki same lecą ale z drugiej strony ma w sobie taką magię, że człowiek siedzi i patrzy w to pudło jak głupi. Po 4 odcinku stwierdziłam, że rzucam to w cholerę i nie brnę dalej ale 5 odcinek – mistrzostwo świata – sprawił, że odliczam dni do środy i nie mogę doczekać się kolejnego. Lubię miniseriale, ten ma 7 odcinków. Motyw z dziwnymi kobietami mieszkającymi w kontenerach trochę mnie drażni ale jak znam życie na końcu okaże się, że były super ważnymi postaciami i bez nich nic a nic nie miałoby sensu;). Na razie polecam, a co będzie potem…nie wiedzą najstarsi górale.


Uwaga. Nie wierzę, że to piszę. W zeszłym tygodniu obejrzałam pierwszy odcinek POLSKIEGO serialu Krew z krwi i ….podobał mi się. Nie napiszę nic więcej bo jestem tak zawiedziona polską kinematografią, że aż trzeszczy. Boję się  najgorszego – Carmen rozwalająca sama, tymi ręcami, wielką chłopską mafię. Zobaczymy. Dziś odcinek drugi. Także na razie spoko ale zobaczymy, cóż będzie dalej.

Zaczynam wkrótce trzeci sezon Homeland, już się pocę z podniecenia! Przymierzam się także do Peaky Blinders, no bo jak Cilian, to musi być dobre. Prawda?

(zdjęcia pochodzą ze stron: www.collider.com oraz www.static1.menstream.pl)

niedziela, 10 listopada 2013

Wyścig


Do kina poszłam trochę z ciekawości, a trochę z chęci udowodnienia sobie, że Formuła 1 to zabawa dla dużych, niedojrzałych chłopców. Oj jakże ja się pomyliłam...
Film Rona Howarda opowiada o dwójce kierowców wyścigowych, którzy konkurują ze sobą, pozornie się nie lubią i zrobią wszystko, żeby pokazać, kto tutaj jest lepszy.
Niki Lauda (świetnie gra go Daniel Bruhl) to typ intelektualisty, spokojnego człowieka stroniącego od alkoholu, kobiet, imprez i ogólnie chyba - świata.
James Hunt (grany przez Chrisa Hemswortha- średnio gościa znam i lubię ale miał co zagrać i zagrał dobrze) to hulaszczy zdecydowanie typ, co to z niejednego kielicha pił i w niejednym łóżku (ubikacji, samolocie, wannie, samochodzie) uprawiał powiedzmy, że miłość. 
Łączy panów naturalnie miłość do wyścigów. Lauda sprytnie, z głową, planuje kolejne starty, poprawia bolidy, wylicza, szacuje i ma zasady. Stwierdzenie "jest ryzyko, jest zabawa" ma się do Laudy tak, jak Keanu Reeves do dobrego aktorstwa- nijak. Hunt pije, jara, wsiada i jedzie, za wszelką cenę, na złamanie karku, niezależnie od pogody czy kondycji. Ciekawe jest to, że przed każdym startem wymiotuje, co pokazuje, że jednak lęk gdzieś tam głęboko w nim tkwi.
No i tak toczy się ta genialna opowieść, panowie startują, raz jeden wygrywa, raz drugi, aż tu nagle zdarza się tragedia i Lauda ulega poważnemu wypadkowi.
Jego walka, heroizm, chęć zmierzenia się z Huntem są tak silne, że musiałam na moment odwrócić wzrok, żeby nie zwymiotować na fotel. Koniec wszystkiego jest dość przewidywalny, przynajmniej, jeśli chodzi o Hunta. Lauda natomiast wbrew wszystkim i wszystkiemu zaskakuje na najwyższym poziomie i staje się bohaterem. 
Lubię obu bohaterów. Jednego za powagę, myślenie, inteligencję i spokój. Drugiego za poczucie humoru, umiejętność podejmowania ryzyka i też pewnego rodzaju przemianę, jaka się w nim dokonuje. Stwierdzam jednak, że Lauda był trochę uzależniony od Hunta, nie umiał bez niego żyć i startować. Huntowi to po prostu, zwyczajnie waliło. Wygrał i do widzenia, lecę na imprezę. 
Film oparty jest na faktach, wyczytałam, że Hunt zmarł na atak serca, a w testamencie życzył sobie ogromnej imprezy zamiast pogrzebu. No, jak go nie kochać? 
Lauda natomiast żyje do dziś, często można zobaczyć go na widowni podczas zawodów Formuły 1. 
Niesamowita historia. Polecam. Patrząc na archiwalne zdjęcia obu panów widać, jak bardzo się lubili. 
Niesamowitość potęguje (jak zawsze) muzyka Hansa Zimmera i te wszystkie efekty dźwiękowe (startujące bolidy, deszcz, wrzeszczący na trybunach ludzie). 
W kinie byłam wczoraj, dzisiaj w głowie mam tylko Daniela Bruhla, także mój wskaźnik zajebistości pokazuje mi, że zagrał lepiej od swojego towarzysza doli. No i to podobieństwo do oryginału! Ciągle jakoś Daniela B. mało, szczególnie w kinie anglojęzycznym. Mam nadzieję, że po "Wyścigu" to się zmieni. Raz jeszcze, polecam! (Na zdjęciu poniżej Niki Lauda i James Hunt, ci prawdziwi ;) )


poniedziałek, 4 listopada 2013

The Seasoning House


Długo zastanawiałam się, czy pisać cokolwiek na temat tego filmu. Bo co można napisać? Że był fajny, dobry, super? Kurde, ciężko.
Historia opowiada o głuchej dziewczynie, która wraz z innymi nastolatkami zostaje uprowadzona i umieszczona w domu publicznym, chociaż powinnam napisać po prostu - w burdelu. Nie wiem, czy można tutaj mówić o szczęściu w nieszczęściu ale dzięki swemu kalectwu oraz bliźnie na twarzy Angel (nazwana tak, przez właściciela tego wspaniałego domu - Viktora) zajmuje się "tylko" narkotyzowaniem dziewczyn i obmywaniem ich zmasakrowanych ciał (chociaż brudna woda i brudna gąbka z czystością nie mają nic wspólnego). Od czasu do czasu Viktor zaprasza Angel do swojego pokoju i opowiada o ich wspólnym, przyszłym wspaniałym życiu, po czym gwałci dziewczynę, z miłości przecież.
Angel w pewnym momencie postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i splot różnych zdarzeń sprawia, że musi uciekać. I potem jest tylko gorzej.
Po pierwsze na pewno nie jest to horror, dla mnie jest to survivalowa masakra, dramat jak stąd do Nowego Jorku i beznadzieja totalna. Film kojarzy mi się z Eden Lake i to tyle skojarzeń. Film jest okropny, ohydny, brudny, powodujący we mnie chęć zmasakrowania wszystkich mężczyzn świata, a jak się potem okazuje, kobiet też. Film jest tak mocny, że do dziś mam koszmary z nim związane i nie mogę się uwolnić. Siedzi we mnie cholerstwo i nie chce wyjść. Szczególnie jedna scena, od której zaczyna się ucieczka, nie pozwala o sobie zapomnieć. Nie wiem, co mam napisać. Czy mam polecać, czy nie. Czy można polecać taki film? Czy można stwierdzić, że film jest dobry, że się podobał, że świetna gra aktorska i zdjęcia? Czy w ogóle zwraca się na takie elementy uwagę, kiedy historia jest tak straszna, że wywraca wnętrzności do góry nogami?
Reasumując - ja nie żałuję, że film obejrzałam. Film, jak życie - nie zawsze jest pięknie i miło. Jeśli produkcja zostawia we mnie jakąś myśl, reakcję organizmu, dziwny ucisk w mózgu - zawsze polecam. Chociaż nie powiem, że film jest dobry bo nie mogę, historia, którą opowiada na to nie pozwala. Nie miejcie złudzeń, nie miejcie nadziei - może z takim nastawieniem uda się to półtorej godziny jakoś przetrwać.
(zdjęcie pochodzi ze strony www.dirtyhorror.com)

wtorek, 29 października 2013

Sugar Man


Są takie historie (filmowe), które powalają nas swoją fabułą. Zastanawiamy się, jak to się mogło stać, kto to wymyślił itd., jednak nadal jest to tylko, lub aż, film. "Sugar Man" to samo życie. Nie wiem czy kiedykolwiek jakakolwiek historia poruszyła mnie tak bardzo.
Jak to możliwe, żeby muzyk tak genialny, tekściarz porównywany do Boba Dylana, charyzmatyczny, odważny nie zrobił kariery, mało tego, przepadł bez wieści? Film "Sugar Man" jest dokumentem opowiadającym historię Rodrigueza - najbardziej tajemniczego muzyka ever (przynajmniej dla mnie).
Oglądałam ten film z wielkim niedowierzaniem. Gdyby nie wypowiedzi dziennikarzy, wydawców, córek poparte zdjęciami, czy innymi "dowodami" gotowa byłabym pomyśleć, że to kolejna historia wyssana z palca.
Wszystko zaczęło się od tego, że pewnego dnia pojawił się chłopak z gitarą i świetnymi tekstami. Grał koncerty, takie w barach, dla kilkunastu osób, do przysłowiowego kotleta. Pojawił się wydawca, zachwycił się, zrobili płytę, wydali i ... dupa. Nic. Zero odzewu, zero sprzedanych egzemplarzy. Ktoś, coś, jakoś i nagle płyta znalazła się w RPA. I bumm!!! Rodriguez stał się gwiazdorem większym niż Elvis, słuchali go wszyscy, śpiewali go wszyscy, kochali go wszyscy...szkoda, że on sam nic o tym nie wiedział. Pojawiła się wiadomość, że popełnił samobójstwo. Potem następuje najciekawszy fragment filmu czyli "skąd koleś ów się wziął?". Dochodzenie do informacji jest wspaniałe, wciągające, a rezultaty sprawiają, że widz (w tym wypadku ja) spada z fotela ( w tym wypadku z kanapy). Dość, bo i tak zaspoilowałam, jak rzadko. Ludzie, co to jest za historia! Kopciuszek przy Rodriguezie to małe piwo. Koniecznie to trzeba zobaczyć! Ten przełom, kiedy nagle okazuje się, że oto jest. Że ludzie nadal chcą, słuchają i czekają.
Prócz fabuły film przyciąga także muzyką - świetnymi piosenkami Rodrigueza z moim ukochanym "I wonder" na czele. Fragmenty animowane również robią wrażenie. Całość utrzymana w bardzo przyjemnej, ciepłej, rozmytej atmosferze. Na okładce filmu dvd słusznie ktoś zauważył: "Najbardziej wzruszający i optymistyczny film, jaki widziałem". Prawda to. Rzadko się zdarza mieć kulkę w gardle (tak się wzruszam), a jednocześnie cieszyć japę (tak się objawia optymizm). Jeśli ktoś nie wierzy w cuda, to po tym filmie na pewno się to zmieni. Polecam, podpisuję się pod filmem rękami, nogami i czym tylko!
(zdjęcie pochodzi ze strony magazynkontakt.pl)

wtorek, 22 października 2013

Grawitacja


Podejścia do tego filmu miałam dwa. Za pierwszy razem, z grubej rury, Imax, 3D, ekran jak stąd do Australii itd. Wstyd się przyznać, więc napiszę to szybko i jeszcze szybciej zapomnę – po kwadransie uciekłam z kina. Don’t ask…
Drugie podejście – mniejszy ekran i ludzkie 2D.
W sumie nie wiem, czy jest sens pisać cokolwiek, skoro wszyscy oglądają „Grawitację” w 3D ale jednak muszę.
Historia opowiada o dwójce astronautów, którzy walczą o to by jakoś wrócić do domu. Za bardzo nie mają czym, gdyż ich stacja, delikatnie mówiąc, się rozwala.
Pustka, cisza, dryfowanie, przyspieszone oddechy i mdłości. Nie widziałam nigdy w życiu filmu tak doskonałego przestrzennie. Skoro w 2D kilka razy musiałam odwracać wzrok, żeby powstrzymać zawroty głowy, skoro przestrzeń, jej ogrom, spociły mi ręce… co czuł widz podczas seansu 3D? Niebywałe.
Nie zgodzę się z zarzutami, że Sandra Bullock jest słabym elementem filmu. Że jej bohaterka mówi sama do siebie i jest spanikowana. Cóż. Kobieta, sama w kosmosie? Za chwilę może umrzeć? Hello! Wszyscy gadalibyśmy sami do siebie, sikali w majty i śpiewali pod nosem durne piosenki, byle jakoś przetrwać.
Muzyka w filmie – świetna, zrobiła mi kulkę w gardle cztery razy, łza popłynęła razy dwa.
Technicznie to nie jest film, tylko dzieło sztuki. Nie wiem jak oni to zrobili, czekam na film na BluRay, liczę na jakieś dodatki, making offy itd.
Film jest po prostu piękny. Wizualnie. I nie jest tak, że fabuła jest dodatkiem do efektów. Nie zgodzę się z tym nigdy. Historia plus przestrzeń plus muzyka plus gra aktorska dają po prostu dzieło filmowe. Jak dla mnie 10/10. Lektura obowiązkowa! I proszę, pójdźcie też na 2D, przekonajcie się.
Niech moc będzie z Wami!

(zdjęcie pochodzi ze strony www.hdwallpapers.in)


czwartek, 10 października 2013

Labirynt

Oj, długo czekałam na taki film. W zasadzie rzadko się zdarza, że nie wiem, na co idę do kina. Teraz 
w sumie trochę nie wiedziałam. Oczywiście widziałam trailer ale (DZIĘKUJĘ!!!!!) nie pokazał on całego filmu, co niestety w trailerach często się praktykuje.
No to poszłam do tego kina. Zapomniałam o szumiącej klimatyzacji, żrących ludziach (Jezus, jak ja tego nienawidzę!!), nogach trzymanych na siedzeniach. No i się zaczęło.
Od pierwszego momentu wiedziałam, że będzie dobrze. Pochmurno, deszczowo, brązowo. Muzyka jak w Zabójstwie Jesse'ego Jamesa...czyli wiadomo, że czochra to i owo. 
Obsada - no Hju, jak to Hju, taki tam normalny, poprawny aktor. Paul Dano wiadomo - genialny, chociaż w "Labiryncie" nie nagadał się za wiele, no i Jake, kurde no, koleś jest cudowny. 
Jak można zauważyć w trailerze są sobie dwie rodziny, spotykają się w Święto Dziękczynienia i nagle jebut, znikają im córki. Dwie, małe takie. I ni ma. Nikt nie wie, gdzie co i jak, po co i dlaczego ale podejrzenia padają na chłopaka z samochodem (Paul D.) i zaczyna się hmmm jatka.
Nie wiem, jak można zrobić tak gęsty, ciężki film. Niesamowite. Jak można zrobić tak długi, ciężki, gęsty film. A im dalej w las, tym gorzej, w sensie lepiej. Ojciec Hju z uporem maniaka chce na własną rękę znaleźć porywacza, policjant w swej koszuli dopiętej do granic możliwości błądzi, szuka, ściga i kurde ciągle jest obok. No i końcówka filmu robiąca mi z mózgu WHAT THE FUCK!. Ja kocham filmy. Naprawdę. Ale jak wychodzę z kina i mówię"no spoko", to spoko. A tutaj? Czułam się okropnie, fatalnie, ciężko, źle, mdliło mnie i mózg mi ludzie wysiadł. Dół, depresja i chęć uwolnienia się wreszcie. Kocham to. Kocham to uczucie, kiedy film mnie bierze całą, od stóp do głów, poniewiera, wykręca i wyrzyguje. 
Kto nie widział, ten trąba, jest to film obowiązek po prostu. Nie wiem, czy odważę się na drugi raz, choć ta gęstość mnie pociąga. I ja proszę, niechże ktoś w końcu doceni Jake'a G.
 I marsz do kina!!! Tylko mi popcornu nie żryć! 

niedziela, 22 września 2013

One way or another

Uwielbiam muzykę. Kiedyś nawet kochałam. Teraz kocham filmy. Jeśli chodzi o muzykę lubię być odkrywcą. Szukać nowości, odsłuchiwać, sprawdzać najbliższe koncerty ale najbardziej chyba wielbię covery. Nie chodzi mi tutaj o odśpiewanie czyjejś piosenki i zgarnianie grubej kasy, bo oto zaśpiewałam/łem super ekstra przebój, który wszyscy znają, a raczej o wyszukiwanie (przez artystów) perełek i granie tychże po swojemu. A już naj najbardziej uwielbiam słuchać piosenki i po jakimś czasie dowiadywać się, że jest coverem. Tak było na przykład z Jose Gonzalezem i "Heartbeats". Przepiosenka z reklamy pełnej kolorowych piłeczek i takiej fuj skaczącej żaby. Kiedym się dowiedziała, że to cover...szok! Oryginał podoba mi się bardziej, mimo, że kochałam szczerze wersję Gonzaleza. Do czasu...
Cover:


Oryginał:


 I co zeżarło? Zeżarło!  Przyszła pora na kolejny cud. U u u ajm on fajer. I to jak:
Oryginał:


Niczego sobie, spoko loko, luz i spontan i jak to się tam jeszcze teraz młodzieżowo wyraża. Ale cover. O matko!!!! Czadzicho:

No jak tego słucham to jestem fest on fajer. Bardzo, bardzo uwielbiam!
A na koniec, drogie dziatki, hit ostatnich miesięcy. Ukochany bojsbend mej 10cio letniej bratanicy czyli tadaaaammm:
Eh, piękna ta młodzież. Taka światowa. I znowuż, niczego nie świadoma, pewna byłam, że to oryginał. Ale gdzie tam! Ta fajna blondynka, która śpiewała, że Mariiijjaaaaa i Heart of glass moje ukochane One way or another śpiewała, kiedy tych chłopaków na świecie jeszcze nie było. O!



No jest moc! Nie?
That's all folks!




środa, 18 września 2013

Wikingowie

Muszę zrobić mały apdejt. Pojawił się bowiem kolejny serial, który po prostu zeżarł. "Wikingowie"!!! Tadaamm!!. Pierwsze dwa odcinki jakoś tak się nudziłam, nawet te wszystkie brody i długie włosy jakoś tak mnie nie zadowalały, nawet ta szarość nieba i piękne kolczyki niewiast nie przemawiały. Aż tu nagle pojawił się odcinek trzeci i zdarzyła się miazga połączona 
z masakrą. Ten serial naprawdę jest genialny! Brudny, czarny, krwisty. Pierwszy raz nie polubiłam żadnego z bohaterów. Tzn. polubiłam ale później przestałam. Życie. Albo raczej - facet. Wikingowie są takimi prostakami, że aż trzeszczy, żrą jak świnie, bekają i hmmm jakby to nazwać... nie wiem...no robią to, co my nazywamy "kochaniem się". Z każdą napotkaną kobietą. Nieważne czy żona, córka i syn patrzą. Wikingowie walczą, zdobywają, podbijają i biorą niewolników. Konkretnie jednego.  Ostatni odcinek pierwszego sezonu siedzi mi ciągle w głowie. Jestem zła, wściekła 
i pozbawiona złudzeń. Faceci. Nie chcę pisać o co chodzi, bo nie o to chodzi:). Nie znoszę spojlowania. 
W każdym bądź razie bardzo polecam. Zakończenie pierwszego sezonu jest wielce obiecujące i jatka to dopiero będzie. Trzeba mi czekać do 2014 roku. Ale przecież powraca Homeland. Helll jeeaaahh!:)
Ps. Ale ten Ragnar, bohater główny, wygląda jak Jax Teller, czyż nie??!?!?!?!

środa, 31 lipca 2013

Cóż, kocham seriale...

Uwielbiam oglądać seriale. Uwielbiam to uczucie podniecenia, kiedy czekam na następny odcinek i nie wiem, co będzie dalej. Uwielbiam rozkminiać, zastanawiać się i typować mordercę, ofiarę, kolejny ruch bohatera. Numerem jeden jest „The Wire”. Nie ma  lepszego serialu. Nie ma lepszych bohaterów, wątków, śledztw, zaskakujących zwrotów akcji. Nie ma lepszej końcówki. „The Wire” jest w pytę. Detektyw McNulty też;).
Kolejne seriale są na zaszczytnej drugiej pozycji. Kolejność przypadkowa:
„Broadchurch” To jest dopiero czad. Co za klimat, ludzie! Para śledczych jest tak zajebista, że mózg staje. Taka groteska, że aż ideał. Lubię to miasteczko, pełne ciekawych, pokręconych ludzi. Każdy coś tam skrywa, ma swoje za uszami. I znowuż ta końcówka. I love it! Tzn. trochę się wkurzyłam, bo potwierdził się pewien stereotyp (serio, chcę napisać, o co mi chodzi, ale nie mogę, nienawidzę spoilowania, ale nic to. I tak jest git!
„Homeland” Ok, pod koniec drugiego sezonu adhd Claire Danes dawało mi się we znaki, ale kurde, jaki to jest serial! Nerwowy, narwany, pełen emocji. Lubię taką walkę z wiatrakami, zarzynanie się tylko po to, żeby znów przegrać. Lubię tę wiarę w walkę z terroryzmem. Lubię Saula, chyba najbardziej. Nie lubię żony Brody’ego. Masakryczna postać. No i kolejny raz końcówka. Drugi sezon przecież już już miał się skończyć, już wszystko miało być jasne i nagle jebut!!! Poszłoooo!!!! I teraz muszę czekać, myśleć, analizować. Byle do trzeciego sezonu…
„The Killing” Deszcz, mrok, wory pod oczami i brak makijażu. Zabójstwo, polityka i twisty. Kolejna, świetna para detektywów, kolejna wciągająca sprawa. Serial trzyma w napięciu do samego końca, ściemnia, myli tropy. Już wiemy, kto zabił, na sto procent, na dwieście, no przecież, kto jak nie on/ona… i cóż, jednak nie. Lada dzień zaczynam drugi sezon i nie mogę się doczekać. Holder w garniturze. Bitch, please! ;)
I wyszło, że oglądam tylko i wyłącznie seriale policyjno-śledczo-poszukująco-kryminalno-zarąbiste.
Próbowałam. Obejrzałam kilka odcinków „Girls”. Ani to śmieszne, ani to o czymś… tak myślę, że twórczyni serialu musi mieć baaaaaaaaaaaaaardzo niską samoocenę. W każdym odcinku się puka, pokazuje biust, tyłek i inne części ciała. Weź, przestań!
„Mildred Pierce” hmmm….taki nudnawy kapkę. Nie dokończyłam. Leży, czeka, nabiera mocy urzędowej...
 Zaczęłam oglądać "Southland". Nie zaskoczę - serial policyjny. No, co ja mogę? Jedynie polecić.
Polecam seriale, dobre seriale, trzymające w napięciu, zrobione jak najlepszy film na najwyższym poziomie. Z dobrą muzą, fajną obsadą i scenariuszem z prawdziwego zdarzenia. Oglądajta! 

środa, 17 lipca 2013

Czy to ptak?? Czy to samolot?? Nie!! To kiepski film!


Superbohaterowie są super. Najlepszy jest Batman. W sensie Christian Bale jako Batman. Ma ludzką twarz, jest poobijany, połamany i ewidentnie się postarzał. Nie to, co (kiedyś) Spiderman, piękny i gładki do ostatniej sceny.
Po co ja to wszystko piszę?
Poszłam z nadzieją jak stąd do Zanzibaru na "Człowieka ze stali" (nie mylić 
z "Człowiekiem z nadziei" [sic!]. Powinno się przyznawać nagrody za te wspaniałe filmowe tytuły.) Myślę sobie – trailer spoko, recenzje spoko, Russel spoko, tańczący z wilkami spoko, klata spoko. Idę. Poszłam.
Naprawdę pozytywnie bardzo prze bardzo zaskoczona zaczęłam chłonąć film. Wciągnął mnie, nie słyszałam pożeraczy popcornu, nie słyszałam siorbiących colę. I gdy już tak wznosiłam się na wyżyny stało się jedno wielkie jebut i film poszedł się walić. No takiej napierdzielanki to ja dawno nie widziałam. Co tam się działo! Ludzie! Co tam się rozwalało, sypało, strzelało, latało, pękało! Ludzie! Jak to wszystko tam fruwało, przez szkło przelatywało, jak to muzyką przywalało!. Nic, pomyślałam…spojrzałam na telefon, maile sprawdziłam, coś tam nóżką pogmerałam, może zaraz walka dobiegnie końca i będzie super extra cool wypasione zakończenie, które sprawi, że film jednak się obroni. Cóż. Dupa. Niestety drugiej połowy filmu oglądać się nie da. Spoko, lubię rozwałki ale bez przesady. Naturalnie miasto się wali, a Superman cały. Nic. Zero oznak bitwy. Naturalnie wszędzie gruz, dym, ciała, a Superman i Lois się całują.
Jestem kurde zła. Chciałam iść na ten film, na sto procent byłam przekonana, że będzie historią o człowieczym, spoko kolesiu. Wiadomo, że super bohaterowie muszą zniszczyć pół miasta, żeby pokonać kogoś tam, ale no bez przesady. Pierwszy raz w kinie zatykałam uszy. Pracując z 30stką dzieci dziennie jestem fest odporna na decybele. Może się palić i walić – nie rusza mnie. A tu mnie ruszyło. Fatalnie.

Reasumując, nie polecam, chyba, że ktoś lubi oglądać filmy do połowy, nie jest mu żal kasy i może sobie spokojnie wyjść. Też bym wyszła ale okoliczne sklepy były już zamknięte. A szkoda.