wtorek, 24 lutego 2015

Peaky Blinders (sezon drugi)


Od czego by tu....
Źle zrobiłam. Powinnam była obejrzeć sezon po sezonie, następnie podsumować to wszystko i byłby święty spokój. Ale nie... i teraz mam problem. Bo mogłabym skopiować tekst dotyczący sezonu pierwszego, dodając trochę więcej wykrzykników, podniet i achów. Mogłabym w ogóle to olać i nie pisać nic. Ale nie mogę sobie odpuścić bo kwiczę ze szczęścia oglądając takie produkcje. 
Do hymnu.
Historia znana, jeśli nie, odsyłam tu: http://fomohaber.blogspot.com/2014/04/peaky-blinders-sezon-pierwszy.html
Shelby. Eh, Shelby. Rządzą na dzielni. Budzą respekt i rozmiękczają kobiece kolana. Jednak Birmingham to za mało, Tomek Shelby postanawia wypłynąć na głęboką wodę i zająć Londyn. A w Londynie (i tutaj zaczynam wzrokiem zbitego psa patrzeć w niebo, nad głową fruwają mi niebieskie ptaki, a ciało me obute w zwiewną sukienkę bosą stopą stąpa po rosie i waży jakieś 20 kilo, w ubraniach oczywiście). A w Londynie włosko żydowsko. Jeśli miałabym wskazać jedną irytującą postać drugiego sezonu byłby to włoski dżolo Darby Sabini (Noah Taylor), którego seplenienie i jedzenie w ringu bokserskim doprowadzało mnie do szału. Jeśli idzie zaś o mafię żydowską.... (znowu ta rosa...) - Tom Hardy. Jezusie brodaty! Takie czarne charaktery powinny chodzić tu, po Śląsku i udawać piekarzy pędzących po cichu whisky. Świetna rola. Ukradł mi Tomek ten sezon mimo, że pojawił się łącznie na jakieś kilkadziesiąt minut. Gangster, którego barwa głosu, zegarek na łańcuszku i kapelusz zrobiły ów sezon. Alfie niczym chorągiewka na wietrze. Raz z Włochem, raz z Shelby'm. Alfie spokojny, opanowany ale z takim diabłem w oczach, że mrau.

Nie ukrywam, że gdyby nie muzyka, ten serial z pewnością nie zrobiłby na mnie aż takiego wrażenia. W poprzednim sezonie piszczałam z zachwytu. Teraz piszczenie osiągnęło szczyt. Pj Harvey, Nick Cave, Johny Cash i wielu wielu innych. Każdy utwór potęgujący napięcie, przyspieszający bicie serca. I to nie jest tak, że muzyka towarzyszy. Ona jest kolejnym bohaterem, głównym bohaterem. Tomek Shelby strzelający w łeb kolesiowi. Slow motion, kaszkiet, noc, buchający ogień i Johny Cash "Oh, Danny boy, the pipes, the pipes are calling...". Majstersztyk. I ta scena, zamykająca całość, obiecująca obiecujący sezon trzeci. I naprawdę mam w nosie błędy w scenariuszu i mnóstwo sytuacji, które nie miałyby prawa wydarzyć się w prawdziwym życiu. To jest serial, gaddemit! To pozerstwo, papieros i whisky w każdej scenie. Ta jedna blondynka wybijająca się na tle cygańskich, ciemnookich brunetek. Ten gang kaszkietowy idący zawsze w zwolnionym tempie. Naprawdę mnie to bierze i nie mam zamiaru się z tego tłumaczyć. Poza tym, jeśli ktoś dowala mi na finał ten numer: 
Przepraszam. "...'Cause there's this tune I found, that makes me think of you somehow. And I play it on repeat until I fall asleep spilling drinks on my settee...". Przepraszam Cię "True Detective". Jednak drugie miejsce na pudle ("The Wire" na zawsze pozostanie na pierwszym miejscu) zajmuje "Peaky Blinders". 
Aktorsko ten serial również zachwyca. To, że Cillian Murphy jest świetny wiedziałam już w "Sunshine" i "28 dni później". Ale cała ta brać, ciotka, brat Arthur, policjant Campbell - naprawdę mają co pokazać. I nie mam czasu, na nic nie mam czasu, mijają kolejne miesiące, a ja nadal nie widziałam "Idy", ojej. Ale nie żałuję ani jednej sekundy poświęconej na ten brudny, brązowy, cygański serial. I choćbym miała noce zarywać i mieć wielkie wory pod oczami obejrzę sezon trzeci z (jak zwykle) walącym sercem i okrzykami pod tytułem "nieeeee, nie idź taaaam!!!". 
Idę dalej spać. Przecież zima się jeszcze nie skończyła.