piątek, 20 listopada 2015

Bone Tomahawk

 Nie lubię się bać. Wkurza mnie uczucie ciągłego niepokoju, jednak życie pokazuje, że filmy, podczas których robię w gacie są moimi ulubionymi filmami. Gryzę pazury, zatykam uszy i odwracam wzrok ale tak naprawdę cholernie to lubię. Tak też było tym razem.
Rzadko się zdarza, żebym nie wiedziała, co oglądam. Zawsze coś tam czytam, widzę trailer, zdjęcie. Tym razem nie wiedziałam nic. Zasiadłam, włączyłam i ryp. 
Film to historia szeryfa (Kurt Russel), jego prawej ręki, Chicory (Richard Jenkins), męża Arthura (nasz polski Patrick Wilson) oraz tajemniczego Johna Broodera (Matthew Fox), którzy udają się na ratunek żonie Arthura (lekarka co to zniknęła sobie w niewyjaśnionych okolicznościach).
Postaci zarysowane są genialnie i kapitalnie i lubię ich. Mam słabość do Richarda Jenkinsa. Jego Chicory jest dobrym, poczciwym, żyjącym wspomnieniami (a kto nimi nie żyje?), zwalistym i wiernym psem. Przy nodze szeryfa zawsze i wszędzie. Arthur,  mąż jak mąż, nie lubi, kiedy żona jest u góry i nie może znieść swojej sytuacji, którą to jest chora noga uziemiająca naszego bohatera i pozbawiająca go zwinności, szybkości oraz spontaniczności. Ciepła kluska, przynajmniej na początku, bo potem, poooootemmmm...... 
No i w końcu mój ulubiony - Brooder. Ej, tak nie lubiłam tego Fox'a. Wszystko przez serial "Lost", przez jego dziwną grę w tym tworze, który osiągał szczyty popularności, a który z sezonu na sezon był coraz bardziej o niczym. Brooder jest facetem z klasą. Wysoki, dumny i wyprostowany. Bardzo honorowy, wręcz rycerski. Wezwał żonę Arthura na pomoc, żony nie ma, żonę trzeba odnaleźć. I nie ma, że to nie moja żona, że co mnie to obchodzi - kobiecinę ratować trzeba. Brooder się nie pierdzieli, strzela bez ostrzeżenia, a na swoim koncie ma 116 indiańskich denatów, hell yeah! Swoją drogą, jakim trzeba być pedantem, żeby liczyć swoje ofiary? Kocham gościa.

Film jest konkretny, bez ckliwych historii, bez tego całego "jak byłem mały to tata robił mi brzydkie rzeczy". Nikt się nie zwierza, nie otwiera paszczy, kiedy nie ma takiej potrzeby. Wyjątkiem jest Chicory, jednak jest to w moim odczuciu reakcja na sytuację dość stresową, żeby nie powiedzieć sytuację przejerąbaną. Każdy z bohaterów dokładnie wie, co ma robić i mimo, że są razem, mam wrażenie, że każdy jest sam sobie.
I kiedy wydawało mi się, że będzie to snuj, jakich wiele, nagle oczom moim ukazało się zgrabne stadko kanibali. Nigdy, powtarzam, nigdy obraz tychże nie zniknie z mojej głowy. Każda modelka zamiast wkładania palców do gardła powinna nad kiblem powiesić zdjęcie jednego z tych czubów. Poszłoby bez problemu.

Jednak tym, co zrobiło na mnie największe wrażenie, tym, co zapamiętam do końca życia jest ten jeden, jedyny, charakterystyczny dźwięk. Kiedy słyszę gdzieś coś podobnego zaczynam nerwowo się rozglądać. Nie wiem, czy to alarm i zaraz dopadnie mnie jakiś koleś mający ochotę na moją polędwiczkę, czy może zwykły klakson samochodu. I kiedy okazuje się w jaki sposób dźwięk ten jest wydobywany.... bleh... nie chcę sobie tego nawet przypominać.

Fajnie jest nic o tym filmie nie wiedzieć. Patrzeć na tę powolność, na tę zbyt gorącą zupę i żonę opiekującą się swym kulawym mężem. Być z bohaterami podczas ich wędrówki, trzymać kciuki za powodzenie akcji. Wejść do jaskini i patrzeć na tę masakrę, ohydną, ociekającą krwią i czuć ból nóg podczas łamania ofiarom kości.  Fajnie jest dostać nagle po mordzie, a potem patrzeć przez palce, bo ciekawość jest silniejsza od strachu. A strach jest. Wziął mnie pan reżyser z zaskoczenia. Za taką małą kasę taki film? Naprawdę? Dlaczego w polskich kinach dziennie jest kilkanaście seansów tych pieprzonych "Listów do M.", a nie ma miejsca na choćby jeden seans "Bone Tomahawk"?. Żal.
Ode mnie 10/10. Kto nie widział ten trąba. 

wtorek, 10 listopada 2015

Cop Car


Robiłam w dzieciństwie różne rzeczy. Czasem genialne - zupa z trawy, ślub w zbożu tudzież mecz rugby na ściernisku (boso). Czasem głupie i bezmyślne - ubzduranie sobie, że jak zjem obiad w przedszkolu na pewno będę wymiotować, podmianka zniczy na cmentarzu, czy obcięcie włosów kuzynce (sama chciała). Każdy ma swoją banię.

"Cop Car" to historia dwóch chłopców, których bania polega na łażeniu po łąkach, przeklinaniu i bawieniu się patykami. Dnia pewnego chłopcy znajdują ukryty gdzieś na polance wóz policyjny. Postanawiają wsiąść za kierownicę i pobawić się w policjantów. Początkowa powolna jazda po łące zamienia się w brawurową jazdę po szosie. Głupota aż trzeszczy. Co prawda chłopcy nie mają jakichś autorytetów do naśladowania. Z tego, co pamiętam (film oglądałam jakiś czas temu) są z rozbitych rodzin, nie usprawiedliwia to jednak głupoty z jaką ci dwaj dżentelmeni idą przez świat. Przecież każde normalne dziecko wsiadłoby do opuszczonego radiowozu i pojechałoby ponad stówę po szosie. No przecież. 
Wszystko może i byłoby dobrze, gdyby nie fakt, iż wóz ów należał do niejakiego Szeryfa Kretzera (Kevin Bacon). Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że szeryf w bagażniku ukrywa zwłoki, które skrzętnie ukrywa w dziurze na polance, uprzednio pakując je w gustowny, czarny wór. Wszystko może i byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że szeryf po zakopaniu denata chce spokojnie wrócić do domu, jednak, ups, nie ma czym.
Potem następuje szereg zdarzeń - usuwanie dowodów przez pana Bacona (nie do końca wiadomo, co się stało ale usuwa ostro), próba nawiązania łączności z chłopaczkami przez radio, przypadkowy świadek widzący małoletniego za kierownicą radiowozu, wreszcie przerażający krzyk dobiegający z bagażnika, zabawy z bronią itd.
Akcja to za duże słowo. Kto z Was widział "Blue Ruin", "Cold in July" lub "The Rover" ten wie, że główną zaletą tych filmów jest powolność, snujstwo, sceny długie jak spaghetti, a zarazem takie napięcie i gryzienie pazurów, że na miejscu usiedzieć się nie da. Taki też jest "Cop Car". Powolny, ciągnący się jak gil z nosa, żółty, cichy. Krew jest bardziej ohydna niż kiedykolwiek, a cisza sprawia, że czeka się na najgorsze.
Duże brawa dla Bacona. Szacun. Nie wiem jak z oglądalnością, ale "Footloose" to to nie jest. Fajnie było zobaczyć Shea Whigham'a. Powoli, powoli, myślę, że ten pan nam wszystkim jeszcze skopie tyłki.

Jedynym minusem filmu są dla mnie te dwa małe przygłupy. Naprawdę nie mogę przeboleć rzucania pistoletem lub podawania go koledze lufą do twarzy. Przedszkolaki zrobiłyby to lepiej. Już nie wspomnę o tym, że film dzieje się w Juesej, gdzie w każdym domostwie znajduje się jakaś broń. Cóż. Za głupotę trzeba płacić. Ale o tym cicho sza.
Film oczywiście polecam. Rzadko zdarza się taki wąs u mężczyzny. 

sobota, 19 września 2015

Sicario


"Where's my fucking column?" ryknął mój redaktor naczelny, czym zmusił mnie do spędzenia sobotniego wieczoru przed komputerem. Cwaniak siedzi teraz, pije piwo i suszy zęby, a ja się zastanawiam bo rzadko się zdarza, żeby brakowało mi słów. Ciut mi brakuje.
O Denisie Villeneuve pisałam już kilkakrotnie, za każdym razem plasując go w czołówce moich ukochanych reżyserów. Wczorajszy wieczór utwierdził mnie w przekonaniu, że ten człowiek jest mistrzem walenia moją szczęką o podłogę. Żadna laska żrąca popkorn i koleś ciągnący wódę z flaszki nie byli w stanie mi przeszkodzić. 


"Sicario" to historia agentki FBI - Kate (Emily Blunt), która zostaje wciągnięta w akcję pod tytułem "zgarniamy szefa meksykańskiego kartelu narkotykowego". Akcja śmierdzi, owiana jest jakąś tajemnicą, grubą ściemą ale Kate brnie. Musi wiedzieć i tyle. Skoro już dała się zrobić chce się przekonać, czy było warto. Leci zatem do El Paso, które jednak okazuje się być Juarez. Towarzyszą jej (a raczej ona im) dwaj dżentelmeni - Matt (Josh Brolin) oraz Alejandro (Benicio Del Toro). 
Ostatni raz tak się bałam, hmmm, nie pamiętam kiedy. Żaden horror, żaden wypasiony thriller nie zrobił ze mną tego, co ów film. Od samego początku, od wjazdu na chatę, po ostatnią scenę bolał mnie brzuch, serce waliło jak oszalałe, a mózg podsuwał mi najgorsze scenariusze. Trzy razy zatykałam uszy, dwa razy wbiłam pazury w towarzyszące mi ramię. 
Jezus Maria. Całą drogę powrotną do domu miałam wrażenie, że z samochodu obok wyskoczy łysy, wytatuowany koleś i przystawi mi spluwę do głowy. W nocy śnił mi się mały chłopczyk (z Meksyku naturalnie), który celował mi w stopy, a ja leżałam nieruchomo i czekałam, kiedy mnie zabije. I taki jest ten film. Ciągłe czekanie w niewyobrażalnie wielkim napięciu. Cisza, przydługie spojrzenie w oczy, przejście tunelem i broń, która w każdej chwili może wystrzelić. Nie, nie wtedy, kiedy się spodziewałam. Wtedy, kiedy nie spodziewałam się w ogóle. Jeżeli chodzi o budowanie napięcia Villeneuve jest moim mistrzem i nie ma bata, żeby ktoś zajął jego miejsce. Za każdym razem kiedy oglądam jego film jestem tak bardzo zdenerwowana i nie gotowa i tak bardzo kocham to uczucie, że, mimo dziwnego mrowienia w brzuchu, chcę więcej i więcej. 


Byłam Kate. Patrzyłam jej oczami i myślałam jej mózgiem. Czułam się wyalienowana, odstawiona na bok i potraktowana jak piąte koło u wozu. Czułam się oszukana, a przede wszystkim kolejny raz (dzięki Denis, zawsze mi to robisz) pozbyłam się jakichkolwiek złudzeń.
Villeneuve się nie pieprzy. Pokazuje jak jest. Nie ma miłych zakończeń. Są trzej główni bohaterowie, których nie jestem w stanie ocenić. Tacy po prostu są i koniec. Tak jest w Juarez i koniec. Dzieci grają w piłkę, nagle słychać strzały, mecz zostaje przerwany, strzały cichną, mecz zostaje wznowiony. Tak jest i koniec. Nikt tego nie tłumaczy, nikt się temu nie dziwi. Cały Denis. Wychodzę z kina zmielona, wypluta i zaczynam  rozumieć, że ten szary i brązowy kolor to nie tylko kurtka i kolor ścian. Odechciewa mi się starać i dążyć bo jest jak jest. I będzie nadal. 
Aktorsko wymiotło. Emily Blunt lubię od zawsze. Za scenę z kowbojem lubię jeszcze bardziej. Josh Brolin w końcu zaczyna wychodzić na salony, jak wino, im starszy tym lepszy. Cwaniacki uśmieszek i japonki. Prawda ukryta gdzieś tam, pod kopułą. I wreszcie - Benicio Del Toro. To jest jego film. To jest film jego obślinionego palca włożonego w ucho kowboja. To jest jego spojrzenie, wilcze i złe. Sprawiające, że duzi chłopcy płaczą, a drobnym kobietom trzęsą się ręce. To jest, czarno na białym, definicja stwierdzenia "iść po trupach do celu". 
Nikogo nie polubiłam, nikogo nie znielubiłam. Nic nie było złe, nic nie było dobre. Za to wielbię Denisa V. Jest jak jest, tak, a nie inaczej. Patrzę na sytuację i po prostu ją przeżywam i nie mam w ogóle ochoty na ocenę postępowania kogokolwiek. Czuję się oblepiona tym filmem. Chcę już pomyśleć o czymś innym ale nie umiem. Czuję brud, syf, krew. Boję się, chociaż w zasadzie nie wiem czego. Jestem wywrócona na lewą stronę, wyjęta z pralki i wygnieciona jak pościel po upojnej nocy.

Nienawidzę tego uczucia wiecznego spięcia i strachu, a jednak wciąga mnie to cholerne bagno i z każdą minutą chcę bać się bardziej. I ta cisza, której tak często potrzebuję w "Sicario" jest największym wrogiem. Cisza, spojrzenie i ryp. Jesteś trupem. 
I ta, kurde, Kate odarta z jakiejkolwiek nadziei. Widzę siebie i pewnie większość ludzi, którym kiedyś wydawało się, że świat będzie leżał u ich (moich) stóp. Ja będę ostatnim sprawiedliwym, królową życia i człowiekiem z misją. Wszystko się zmieni, kiedy tylko zostanę lekarzem, policjantką, nauczycielką. Spod mojej ręki wyjdą najmądrzejsze zdania, a świat przekona się o mojej genialności. I tutaj dostaję między oczy wielkim fakiem posłanym mi przez Denisa Villeneuve. Amen. 

piątek, 18 września 2015

Aktorzy i aktorki w teledyskach, część 1.

Najlepsze połączenie? Film i muzyka. Taki duet. Jeśli mogę popatrzeć na aktora, aktorkę w teledysku (ktoś jeszcze używa słowa "teledysk"?) - super. Jeśli do tego wszystkiego wałek mnie bierze - I'm in heaven babe. Jak to zwykle ze mną bywa, 10 minut po opublikowaniu tego posta będę miała w głowie jakieś 20 klipów, które przecież uwielbiam, a o których zapomniałam ale fuck it. Pierwsza myśl zawsze najlepsza. Podobno. Lecim.

Anthony and the Johnsons swego czasu należał do moich ulubieńców. Kiedy przeszłam z melancholii w wieczne adhd trochę mi minęło ale czasem lubię wrócić. Willem Dafoe to aktor, którego uwielbiam. Podoba mi się także jako mężczyzna, bardzo nawet. W klipie pojawia się także spoko performerka Marina Abramovic, oraz pani, której nie znam, choć może powinnam - Carice van Houten. Piękny wałek, piękny klip, piękny Willem:


Alan Rickman. Wystarczy, że otworzy paszczę i już u stóp ma cały świat (a przynajmniej wszystkie kobiety). Lubię gościa. Lubię też zespół Texas choć czasem przynudza. Rickman pojawiał się już w klipach Texasu, jednak ten ów jeden bierze mnie najbardziej. Wokalistka taka ładna, Alan taki białowłosy (Geralt?!?!?!), pies taki przytulny. Mniam:


Dobra. Jestem pewna, że każdy facet będący moim rówieśnikiem lub prawie rówieśnikiem sikał oglądając "Crazy" Aerosmith. Live Tyler i Alicia Silverstone są takie piękne, młode i długowłose. Są tą wolnością, wiatrem we włosach i tym marzeniem o życiu. Mają te figury, te ciuchy i ten samochód. Trochę z sentymentu, trochę drę łacha, a trochę chciałam kiedyś być Liv Tyler:


Ok. Ten wałek szczerze kocham. Uwielbiam, kiedy Chevy Chase jedzie samochodem na europejskie wakacje i wypowiada nie wiem ile razy "O! Łuk Triumfalny!". Jak to mawia młodzież "dobra nuta" (tak? mawia tak?):


Teraz będzie wiśnia na torcie, kleks śmietany na zupie, słoik nutelli zjedzony łyżką oraz beza - David Bowie. Nie będę tutaj pieśni pochwalnych ku czci uskuteczniać, gdyż każdy wie, zna i (mam nadzieję) uwielbia. Ale ten klip. O matkobosko! Gary Oldman to kolejny aktor mieszczący się w 10tce mych ukochanych, Marion Cotillard również zamiata (czekam na "Makbeta"). Katechetka mnie znielubi ale jestem gotowa stracić tę jedną duszę na rzecz podziwiania teledysku jeszcze.... i jeszcze..... i jeszcze:


Mumford and Sons już mi się przejadło ale klip ten powstał w momencie, kiedy jeszcze zazdrościłam Carey Mulligan iż pojęła za męża Marcusa Mumforda. Za każdy razem uśmiecham się ciut pod nosem i uwielbiam te doklejone brody. Uwielbiam też film "Dar", w którym to świetnie zagrał Jason Bateman. Polecam zatem obejrzeć klip dwa razy - pierwszy raz rzucając okiem na ogół, drugi raz rzucając okiem na Batemana (jakże on zjada te łzy...). Propsuję!

Na koniec coś, co zna każdy. W zasadzie nie leży mi ten wałek, ale kiedy spytałam źródło doradcze o pierwsze skojarzenie z aktorem w teledysku usłyszałam "Christopher Walken!". No ładny obrazek, nie powiem, Nawet bardzo ładny, jednak Fatboy Slim nigdy mi nie leżał (nie siedział mi też). Ktoś nie zna tego klipu? Wątpię. Ale warto sobie przypomnieć:


Miłego weekendu i tak, będzie część druga. Wielkie joł. 





piątek, 14 sierpnia 2015

"Sometimes your worst self is your best self"


"Never do anything out of hunger, not even eating". Zrobię sobie taki tatuaż.

Kończąc temat:


 Paolo C. byłby dumny.

czwartek, 16 lipca 2015

"True Detective" - moje wrażenia po 4 odcinkach 2 sezonu.


Cztery odcinki drugiego sezonu "True Detective" za mną. Nigdy nie oceniam książki po okładce, ale tym razem zrobię wyjątek. W końcu cztery odcinki to połowa sezonu i można już parę zdań uszyć. 
Niestety należę do osób pamiętliwych. Oj, jak ja pamiętam... Nie potrafię podejść do drugiego sezonu tego serialu, ot tak, jakby nie było Rusta i Harta, króla w żółci i całej tej onirycznej otoczki. Noł. Tak mi się przynajmniej wydawało na początku. Po trzecim odcinku powiedziałam sobie twardo "Daj se siana dziewczyno" i próbowałam spojrzeć na losy bohaterów jakbym się wcale od wielu miesięcy nie napalała, nie czekała i nie liczyła godzin i lat. Ale muszę napisać jedno. Pierwszy sezon "True Detective" jest genialny. Nie znajduję słabego punktu, zdjęcia, dialogu. Nie znajduję sekundy nudy. Wszystko jest tak, jak ma być. Wszystko jest tak bardzo dla mnie. Obejrzałam w swoim życiu mnóstwo seriali i mam nadzieję, że jeszcze więcej przede mną. Wiem jednak, że "True Detective" zawsze będzie w pierwszej trójce, a może nawet dwójce. 
Sezon drugi. Jestem zołzą. Marudzę, jęczę i faflam pod nosem. Zobaczyłam ten nieszczęsny trailer, nieszczęsnego Colina z jeszcze bardziej nieszczęsną Rachel i stwierdziłam, że chyba kogoś fest pogięło ale może ja się nie znam i dam szansę. I dałam. I siedzę co tydzień na kanapie i nudzę się jak mops oczekując na jakiejś pierdolnięcie, którego ani widu ani słychu. 

W punktach mi będzie łatwiej:
1. Bohaterowie. Jezusie z Lipowca. Takie to wszystko jest smutne, załamane i wyrzygane przez życie, że mam ochotę pójść tropem Karola i pociąć sobie twarz. Velcoro (Colin zbity pies Farrell). Ojciec lejący kastetem po pysku, pali, chleje, żona go zostawiła (oczywiście została zgwałcona), życie nie ma sensu, a włosy myje raz na dwa tygodnie. Szeryf Ani (Rachel McAdams). Chłopczyca (nie, nie jest stereotypową policjantką, nie) z nawiedzonym ojcem i siostrą, która swej wenie twórczej daje upust kręcąc tyłkiem przed kamerą zabawiając się przy tym swoją waginą. Ani także spławia chłopców z prędkością światła, beng, beng. Paul (Kitsch). Na samym początku miałam wielką nadzieję, że ta postać się fajnie rozwinie, okaże się, że podczas wojny zmienili mu płeć i tak naprawdę jest smukłą blondynką (chociaż wolę brunetki). Ale nie. Paul jest gejem, któremu się wydaje, że nim nie jest, patrzy spod byka i wiecznie trzyma dłonie splecione na kroczu (taki zły policjant). Jest przystojny, ok, ale taki ciapowaty i płaczący, że ból. No i wreszcie Frank (Vince Vaughn), który na razie jest moim ulubionym bohaterem, chociaż akcja ze spękanym sufitem pod tytułem "moje życie spękane niczem ów sufit jest" wywołała u mnie śmiech, bo przecież nie współczucie. Ale ale i tak, pośród tej galerii dziwaków Vince na razie rządzi. I ma żonę wyglądającą jak elf. To też jakiś plus jest.
2. Fabuła. Yyyyy. Co? Ok, zamordowano kolesia, zabrano mu oczęta i? Ciągnie się to wszystko jak flaki z olejem, makaron. Zero ładu i składu, bo przecież ważniejszy jest płaczący Paul niż jakieś tam śledztwo. Za dużo o bohaterach, za mało historii. A ta wija w czwartym odcinku? Trup się gęsto ściele ale naszych bohaterów zło nie tyka. Samo życie, panie, samo życie...
3. Czołówka. Świetna. Świetny wałek otwierający, acz ciągle przed oczami mam tę nagą kobietę, co to w pierwszym sezonie kucała wbijając sobie czarne szpilki w tyłek. Mniam. 
4. Klimat. Bierze mnie. Trochę czasem jakbym oglądała "Social Network" (tak żółto, zielono i brązowo) ale da się wytrzymać. Niezły sen Velcoro z kiczowatą piosenkę, co mi serce skradła. Koleś z głową ptaka i bronią w ręku - także na plus. Dziewczę śpiewające w barze - mhm, poproszę częściej.
5. Napięcie. Ok, jakiekolwiek emocje. Złość, smutek, radość, strach. Nic. Oglądam to i nie czuję nic. Nikomu nie kibicuję, nikomu nie życzę źle. Nic mnie nie dziwi, niczego się nie boję, nic mnie nie zastanawia i mam w nosie kto zabił i dlaczego Państwo Semyon nie mogą mieć dziecka. 

Tyle. Obejrzę do końca, żebym już z ręką na sercu mogła powiedzieć, że nie tym razem Panie Pizzolatto. I nawet traktując ten sezon jak zupełnie inną bajkę (w końcu tak ponoć jest) nie mogę powiedzieć, że mi się podoba. Policyjniak, czy nie - bezjajeczny, nijaki, nudny, oleisty i zawiesisty. 
A Wy jak? Ze mną, czy raczej w opozycji?


poniedziałek, 22 czerwca 2015

Fortitude (sezon 1)


Cała moja wielka akcja pod tytułem "ojezukochamfilmy" rozpoczęła się bardzo dawno temu. Nie jestem w stanie określić kiedy, na pewno za poźno. Jeśli miałabym grubą kreską podzielić swoje życie na "przed" i "po" w głowie świta mi jeden tytuł: "Noi Albinoi". Kopnął mnie, trzepnął w łeb, utwierdził w przekonaniu, że to, co najlepsze dzieje się mniej więcej od listopada do lutego (choć czasem bywa i w maju). Że śnieg, mróz siarczysty, koce, kołdry i rękawiczki z jednym palcem to największy prezent, jaki mogłam od matki natury dostać. Od zawsze zima w filmach napawała mnie nadzieją, że coś w filmie mi się spodoba. Jeśli nie fabuła, jeśli nie bohater, to chociaż ten szczyt ośnieżony tudzież koleś wywalający się na chodniku. Z takim też nastawieniem, uśmiechem wręcz, podeszłam do serialu "Fortitude". Zima. Wieczna zima. Para z ust, bordowe policzki i małe miasteczko, gdzie każdy każdego zna, życie toczy się dość powoli, nie ma korporacji, nie ma wyścigu szczurów, nie ma deadlineów. Szczerze? Biorę. Wchodzę w to, pakuję się i lecę.   


Wszystko zaczyna się od tajemniczego morderstwa. Poznajemy bohaterów, wszystko ładnie, stopniowo jednak okazuje się, że każdy ma swoje za uszami. Jeden coś ukrywa, drugi o czymś myśli, a trzeci coś robi. Trochę przypominało mi to "Top of the Lake", czy "Broadchurch" jednak "Fortitude" momentami jest tak ohydne i obleśne, że głowa mała. Mamy oto panią gubernator - Hildur (Sofie Grabol znana z oryginalnego "The Killing"), która marzy o wybudowaniu lodowego hotelu w swoim spokojnym, małym i ulubionym miasteczku. Mamy też policjanta Dana (Richard Dormer), który walczy, kocha oraz znajduje się zawsze w odpowiednim miejscu i czasie. Mamy w końcu detektywa Mortona (łan end onli Stanley Tucci), który wprost z Londynu wpada w te wszystkie tajemnice, zawiłości i mrozy. Reszta bohaterów to naprawdę cały wachlarz osobowości i osobliwości. Jeden zdradza, drugi czaruje, trzeci chleje i robi dziwne zdjęcia, czwarta łamie męskie serca, a wszystko to w cieniu dziwnych kości, zwłok, które wprawiają w obłęd jednego z drugim.
Serial jest dość nierówny. Niby tylko 12 odcinków ale na jakże różnym poziomie. Raz fajerwerki raz średnio na jeża. Raz kryminał, raz sajfaj, raz dramat, raz naukowy bzdet. Mnóstwo sytuacji, które są z dupy i zwyczajnie śmieszą ale w ogólnym rozrachunku dałabym mocne 6 na 10. A może nawet i 7? Będzie drugi sezon, co mnie cieszy. Nie czekam z wypiekami na twarzy ale spoko, obejrzę.


Co od razu zwróciło moją uwagę to genialne wnętrza w stylu skandynawskim, Domy, mieszkania, w których mogłabym zamieszkać od zaraz. Oczywiście podczas oglądania co drugi (no dobra, każdy) mieszkaniec naszego pięknego kraju zakrzyknie "O! Szklanka z Ikei!Mam taką samą!". 
No i krew na śniegu. Mam słabość. Od czasów "Fargo" (filmu, nie serialu) i "30 dni mroku" napawam się wprost widokiem czerwonej krwi na białym śniegu. I nie chodzi mi o przeciągnięte zwłoki pozostawiające całe podwórko uwalone krwią. Nie. Chodzi mi o samotnego samobójcę strzelającego sobie w łeb, o krople porozrzucane tu i ówdzie, o ten kontrast i tę przejmującą ciszę bijącą od śniegu. O jeden, smutny ślad. Dostałam to w tym serialu. Ojjj jak ja to dostałam.
Podoba mi się również to ciągłe zachodzenie w głowę, zastanawianie się o co chodzi. Nie nastawiałam się na jakieś spektakularne rozwiązanie bo często jest średnio. I kiedy odrzuciłam już własne nadęcie, spięcie pośladków i ą ę bułkę przez bibułkę nawet zeżarło. 
W głowie zostaną mi na pewno wszelkie ohydy, na które patrzyłam przez palce. Wymiociny, jelita i rozgrzebywane brzuchy. Całe te brudne włosy i zapite ryje. I ten czysty śnieg kontrastujący z brudnym życiem bohaterów. Parujące kubki i wełniane swetry skrywające tajemnice. Nawet w sumie polecam. 

wtorek, 26 maja 2015

Mad Max: Na drodze gniewu.


Wiedziałam, że albo dostanę kopa jak stąd do Gdańska albo całkiem ciepnę tym w kąt i tyle bloga widzieli. Kop nie chciał nadejść. Albo jakieś seriale, które, owszem, bardzo mnie uwiodły (chociażby "The Fall", "Galavant" czy "Fortitude") ale nie zrobiły mi z mózgu papki (a to lubię najbardziej). Albo filmy, świetne, nie powiem (chociażby "The drop", "Citizenfour", "Foxcatcher" czy "A most wanted man"), którym jednak zabrakło tego czegoś i nawet smutne oczy Toma Hardy'ego nie były w stanie mi tego dać. Na szczęście posucha wiecznie trwać nie może.
Na początku myślałam, że napiszę po prostu jedno, niecenzuralne słowo, które określi film ów, jednak potem stwierdziłam, że nawet najbardziej soczysta k*%$# nie odda chwały temu dziełu. Oto"Mad Max: Na drodze gniewu". Jezus Maria. Ja nie wiem, kim trzeba być, żeby dać mi na tacy tak piękny, trzymający w napięciu, chrzęszczący piaskiem między zębami film? Kim trzeba być, żeby zamienić żółty, pustynny pościg w moje zgryzione wargi i obskubane skórki? Odpowiedź jest jedna. 70cio letnim maderfakierem.

Do hymnu. W wielkim skrócie, bo historia historią ale to wszystko, co poza nią kręci mnie najbardziej. Samotny i nieco popieprzony Max (Tom Hardy) wydobywając się ze szponów obleśnego Immortana Joe przyłącza się do Furiosy (Charlize Theron) i jej ekipy (największego skarbu Immortana, zresztą kto by nie chciał młodych, wysokich, szczupłych i długowłosych panien w zwiewnych strojach), która postanawia zwiać swemu panu i władcy (tak, tak, znowu Joe) i udać się do krainy wiecznej szczęśliwości, gdzie trawy zielone, a kwiaty pachnące i wody pod dostatkiem, jest słoń z trąbami dwiema, i tylko...wysp tych nie ma. Cóż. Szybki plan, szybka decyzja i zuruck do Cytadeli. Mamy więc pościg. Jeden wielki, w jedną i drugą stronę. I jakby mi ktoś powiedział, że kiedykolwiek, jakikolwiek pościg wbije mnie w fotel to bym mu powiedziała, że ma się puknąć w czoło. Tyle o fabule.
Ludzie. Rację ma ten, który powiedział mi niedawno, że dzisiejsze blockbustery nie trzymają w napięciu. Są niby jakieś akcje, pościgi, momenty nerwowe ale gdzie tam do prawdziwych, podnoszących ciśnienie historii. Wszystko to jakieś takie przydługie, przynudne i o niczym. Postaci blade, wręcz przezroczyste, bez jaj. A tu. Tutaj dostałam film kompletny. Film, który ma wszystko, za co kocham kino.

Po pierwsze genialną charakteryzację, momentami obleśną, dopracowaną w najmniejszym szczególe. Od razu zapragnęłam przeniesienia tego wszystkiego na deski teatru, ale nie w tym życiu, nie z tymi pieniędzmi i nie z tą grupą wiekową ;). Chcę patrzeć na te postaci, na te plecy w bąblach i te stopy przerośnięte. Chcę poczuć srebrny spray na moich zębach i spojrzenie Immortana. Chcę poczuć pod palcami te wyryte w skórze labirynty i chcę skosztować mleka matek rodzicielek. Jak długo żyję, nie widziałam jeszcze tak zrobionych postaci i jeśli Oscar za charakteryzację nie zostanie wręczony przerzucę się z kina na haft krzyżykowy.
Dalej. Zdjęcia. Ten piach, te burze, to niebo i te gwiazdy. Ta Furiosa klęcząca na piasku, płacząca (a ja razem z nią) i bezsilna.
Barwy, których normalnie nie cierpię. Wolę obracać się wśród śniegu i sopli lodu i widzieć świat pokryty nieskazitelną bielą. Tutaj jednak żółć, piasek i upał nabrały nowego, lepszego znaczenia. Tu czułam pragnienie wraz z bohaterami i oddałabym wszystko za kroplę wody.
Bohaterowie. Jakże się cieszę, że Tom Hardy nie ma parcia na szkło i był wtedy, kiedy być powinien. Nie oglądałam poprzednich Mad Maxów i nie mam zamiaru, gdyż z zaufanego źródła wiem, że są o dupę roztrzaść, Nie będę więc porównywała Toma do Mela chociaż nie chcę nigdy w życiu już zobaczyć innego Maxa i albo Tom albo nikt. Smutne oczy z psycholem w źrenicach i jestem kupiona. Do tego sos z poczucia humoru (ot, choćby piłowanie kagańca czy słynny już kciuk przerobiony na milion gifów), zwalistość i zmierzwiony włos i dziękuję proszę pana, tak, mogę nawet zacząć gotować obiadki!
Charlize Theron jest jedną z moich ulubionych aktorek więc z góry miała ze mną dobrze. Świetna, mocna, silna postać. Nie zgadzam się z tym, jakoby film miał być feministycznym manifestem (what?!?!?!). To, że kobieta nie chodzi w szpilkach i lubi czasem walnąć w jeden lub drugi ryj nie znaczy, że faceci są be i należy wszystkich usunąć z powierzchni ziemi. Mało tego. Furiosa jest w tej silności dobra i łagodna i ma mądre oczy. I szerokie bary. I długie nogi. No ideał, panie. Taka trochę Ripley, trochę panna młoda z Kill Billa. I te oczy. Widzę do teraz.
Upatrzyłam też sobie pana gitarzystę w czerwonym wdzianku, w ogóle co za genialny pomysł! Wisi koleś i gra na gitarze elektrycznej! Bo tak. Bo tak miało być i tak było.
Świetne, młode, zdrowe kobiety jako przeciwwaga do tych bladych, pozbawionych życia wymoczków czekających na spełnienie w Walhalli. Babcia z torbą pełną nasion i oczami ufnymi jak u szczeniaka.

No i wreszcie napięcie. Emocje. Nerwowość i oczekiwanie na to, co będzie dalej. Chciałabym zobaczyć siebie z boku podczas oglądania filmu. Jeśli pracownicy kina mają możliwość podglądania twarzy widzów - gratuluję! Musieliście się nieźle ubawić! Proszę, nie pokazujcie tego nikomu! Siedziałam wbita w fotel. Zmiażdżona każdą jedną sekundą tego filmu. I to nie jest tak, że się podniecam, bo ledwo co wyszłam z kina. Specjalnie odczekałam swoje ale nic się nie zmieniło. Emocje, jakby to było przed chwilą. Ciągle czuję piasek pod powiekami i suchość w gardle. Ciągle chcę krzyczeć "What a lovely day!!" zachrypniętym głosem. Chcę gryźć wargi i podskakiwać w fotelu przy każdym zwrocie akcji ( czyli ciągle).
Kto nie był w kinie musi błąd ów jak najszybciej naprawić. Tylko wara mi od 3D bo po łapach! Polecam bez względu na upodobania filmowe, płeć, czy wadę wzroku (to najpiękniejsze cierpienie oczu jakie można sobie wymarzyć). I jeśli Walhalla to rzeczywiście kraina wiecznej szczęśliwości to chcę tam być wraz z tymi wszystkimi freakami. Amen. 

wtorek, 24 lutego 2015

Peaky Blinders (sezon drugi)


Od czego by tu....
Źle zrobiłam. Powinnam była obejrzeć sezon po sezonie, następnie podsumować to wszystko i byłby święty spokój. Ale nie... i teraz mam problem. Bo mogłabym skopiować tekst dotyczący sezonu pierwszego, dodając trochę więcej wykrzykników, podniet i achów. Mogłabym w ogóle to olać i nie pisać nic. Ale nie mogę sobie odpuścić bo kwiczę ze szczęścia oglądając takie produkcje. 
Do hymnu.
Historia znana, jeśli nie, odsyłam tu: http://fomohaber.blogspot.com/2014/04/peaky-blinders-sezon-pierwszy.html
Shelby. Eh, Shelby. Rządzą na dzielni. Budzą respekt i rozmiękczają kobiece kolana. Jednak Birmingham to za mało, Tomek Shelby postanawia wypłynąć na głęboką wodę i zająć Londyn. A w Londynie (i tutaj zaczynam wzrokiem zbitego psa patrzeć w niebo, nad głową fruwają mi niebieskie ptaki, a ciało me obute w zwiewną sukienkę bosą stopą stąpa po rosie i waży jakieś 20 kilo, w ubraniach oczywiście). A w Londynie włosko żydowsko. Jeśli miałabym wskazać jedną irytującą postać drugiego sezonu byłby to włoski dżolo Darby Sabini (Noah Taylor), którego seplenienie i jedzenie w ringu bokserskim doprowadzało mnie do szału. Jeśli idzie zaś o mafię żydowską.... (znowu ta rosa...) - Tom Hardy. Jezusie brodaty! Takie czarne charaktery powinny chodzić tu, po Śląsku i udawać piekarzy pędzących po cichu whisky. Świetna rola. Ukradł mi Tomek ten sezon mimo, że pojawił się łącznie na jakieś kilkadziesiąt minut. Gangster, którego barwa głosu, zegarek na łańcuszku i kapelusz zrobiły ów sezon. Alfie niczym chorągiewka na wietrze. Raz z Włochem, raz z Shelby'm. Alfie spokojny, opanowany ale z takim diabłem w oczach, że mrau.

Nie ukrywam, że gdyby nie muzyka, ten serial z pewnością nie zrobiłby na mnie aż takiego wrażenia. W poprzednim sezonie piszczałam z zachwytu. Teraz piszczenie osiągnęło szczyt. Pj Harvey, Nick Cave, Johny Cash i wielu wielu innych. Każdy utwór potęgujący napięcie, przyspieszający bicie serca. I to nie jest tak, że muzyka towarzyszy. Ona jest kolejnym bohaterem, głównym bohaterem. Tomek Shelby strzelający w łeb kolesiowi. Slow motion, kaszkiet, noc, buchający ogień i Johny Cash "Oh, Danny boy, the pipes, the pipes are calling...". Majstersztyk. I ta scena, zamykająca całość, obiecująca obiecujący sezon trzeci. I naprawdę mam w nosie błędy w scenariuszu i mnóstwo sytuacji, które nie miałyby prawa wydarzyć się w prawdziwym życiu. To jest serial, gaddemit! To pozerstwo, papieros i whisky w każdej scenie. Ta jedna blondynka wybijająca się na tle cygańskich, ciemnookich brunetek. Ten gang kaszkietowy idący zawsze w zwolnionym tempie. Naprawdę mnie to bierze i nie mam zamiaru się z tego tłumaczyć. Poza tym, jeśli ktoś dowala mi na finał ten numer: 
Przepraszam. "...'Cause there's this tune I found, that makes me think of you somehow. And I play it on repeat until I fall asleep spilling drinks on my settee...". Przepraszam Cię "True Detective". Jednak drugie miejsce na pudle ("The Wire" na zawsze pozostanie na pierwszym miejscu) zajmuje "Peaky Blinders". 
Aktorsko ten serial również zachwyca. To, że Cillian Murphy jest świetny wiedziałam już w "Sunshine" i "28 dni później". Ale cała ta brać, ciotka, brat Arthur, policjant Campbell - naprawdę mają co pokazać. I nie mam czasu, na nic nie mam czasu, mijają kolejne miesiące, a ja nadal nie widziałam "Idy", ojej. Ale nie żałuję ani jednej sekundy poświęconej na ten brudny, brązowy, cygański serial. I choćbym miała noce zarywać i mieć wielkie wory pod oczami obejrzę sezon trzeci z (jak zwykle) walącym sercem i okrzykami pod tytułem "nieeeee, nie idź taaaam!!!". 
Idę dalej spać. Przecież zima się jeszcze nie skończyła. 

sobota, 3 stycznia 2015

Whiplash


"Are you a rusher or are you a dragger? Or are you gonna be on my fucking time!?"

I już. Minęła chwila i zaczął się kolejny rok. Nagle ciup i wszystko się zestarzało. Bez sensu. Ale ale. Co by wejść z przytupem w ten jakże fascynująco się zapowiadający rok 2015 obejrzałam trzy filmy, które łączy jedno - muzyka. Najpierw "Frank", potem "The Doors" z Kilmerem, który kiedyś był przystojny, szok! i na końcu miazga, która prawdopodobnie zrobiła mi ten rok - Whiplash. O tych dwóch wyżej wspomnianych napiszę kiedyś tam. Teraz miejsce dla mistrza!
Jak mi się przejadły te wszystkie filmy, które bez zielonego lub niebieskiego ekranu nie są w stanie być. Te wszystkie gadające drzewa, smoki, kobiety o dziwnych kolorach i wybuchające samochody. I kiedy już miałam tym wszystkim rzucić w pierony i obrazić się na kino na zawsze, pojawił się mały, świecący punkcik. Punkcik czarujący garami jak nikt.

Andrew. Młody, przystojny, z bliznami na twarzy. Miażdżący perkusję niczym Mike Patton swoje gardło (lub mnie swym spojrzeniem psychola). Pewnego pięknego dnia młodego bębniarza zauważa znany nauczyciel, muzyk, dyrygent - Fletcher. Zaprasza go do swojego świata, do spróbowania swych sił w jego bandzie. I się zaczyna rzeźnia. Ja pierniczę. Jeśli ktoś myśli, że nagle panowie zaczynają prowadzić dialog, pełen komplementów i wzajemnego klepania się po plecach - jest w błędzie. Fletcher to tyran. Fletcher to gnój, który dla perfekcyjnie zagranego kawałka zrobi wszystko (albo prawie wszystko...albo jednak nie....wszystko). Rzuci krzesłem w delikwenta, wyzwie od najgorszych kaksakerów i zjedzie mu matkę od stóp do głów. Doprowadzi do łez i jeszcze nazwie ciotą, co to się bebla łzami, bo starszy pan mu powiedział, że jest nic nie wartym maderfakerem. Ale ale. Andrew wali w gary jak pomylony i stara się ze wszystkich sił. Pot, łzy i krew. Fletcher drze tego swojego pomarszczonego kapcia, bo wszystko musi być idealnie, rytmicznie, w tempie i nie ma miejsca na sentymenty. I tak toczy się ta relacja. Co się dzieje po drodze i jak to się kończy - do kina! I nie ma, że ktoś mi to będzie oglądał w telewizorni lub na kompie. Nie! Kino! 


Fletcher. Człowiek zagadka. Przynajmniej dla mnie. Z jednej strony trochę go rozumiem, a z drugiej, niech zginie w męczarniach. Z jednej strony wiem, jak to jest. Jaka to harówa. Doprowadzić zespół, chór, orkiestrę do perfekcyjnego wykonania utworu. Przeżyłam rzucanie kluczami, nutami, trzaskanie drzwiami i wyzywanie od najgorszych. Oczywiście to było małe miki przy panu F. ale jednak, zawsze coś. Wtedy tego nie rozumiałam, ale dziś wiem, że każdy sukces jest okupiony jakimś tam mniejszym lub większym cierpieniem. Za każdym sukcesem stoją nerwy, wyrywanie włosów z głowy i nieprzespane noce. Trochę tego Fletchera rozumiem, ale nie będę go broniła. Jestem rozdarta. A on jest psychiczny.
Z drugiej strony Andrew. Młody, zdolny. Ambitny. Zbyt ambitny. Zarozumiały i pewny siebie. Nie wiem, czy to wszystko było dla grania, czy może jednak dla utarcia nosa panu F. A może jedno i drugie? Widziałam w jego oczach tę złość, nienawiść. To zarzynanie się i chęć pokazania staremu pierdzielowi kto tu rządzi. 
Jedno jest pewne. Ci panowie mają coś z głową! (Aj lajkyt!).


Wiele razy to już napisano, napiszę i ja. Ten film miażdży. Po prostu miażdży. Trzyma w napięciu niczym najlepszy thriller. Nie ma struktury dramatycznej, bajeczki z morałem i epy. A jednak siedzisz człowieku i się pocisz, przebierasz nerwowo nóżkami, boli każde kolejne uderzenie pałeczek ale siedzisz jak na szpilkach i chcesz jeszcze i jeszcze! 
Ten film ma wszystko. Aktorów (jeśli stary nie dostanie Oscara splunę w twarz szanownej komisji), scenariusz, fabułę, muzykę, miejsca i kolory. To jest film na miarę tego roku! Wady? Nie dostrzegam. Zalety? Tylko i wyłącznie. Szorować mi do kina!