sobota, 3 stycznia 2015

Whiplash


"Are you a rusher or are you a dragger? Or are you gonna be on my fucking time!?"

I już. Minęła chwila i zaczął się kolejny rok. Nagle ciup i wszystko się zestarzało. Bez sensu. Ale ale. Co by wejść z przytupem w ten jakże fascynująco się zapowiadający rok 2015 obejrzałam trzy filmy, które łączy jedno - muzyka. Najpierw "Frank", potem "The Doors" z Kilmerem, który kiedyś był przystojny, szok! i na końcu miazga, która prawdopodobnie zrobiła mi ten rok - Whiplash. O tych dwóch wyżej wspomnianych napiszę kiedyś tam. Teraz miejsce dla mistrza!
Jak mi się przejadły te wszystkie filmy, które bez zielonego lub niebieskiego ekranu nie są w stanie być. Te wszystkie gadające drzewa, smoki, kobiety o dziwnych kolorach i wybuchające samochody. I kiedy już miałam tym wszystkim rzucić w pierony i obrazić się na kino na zawsze, pojawił się mały, świecący punkcik. Punkcik czarujący garami jak nikt.

Andrew. Młody, przystojny, z bliznami na twarzy. Miażdżący perkusję niczym Mike Patton swoje gardło (lub mnie swym spojrzeniem psychola). Pewnego pięknego dnia młodego bębniarza zauważa znany nauczyciel, muzyk, dyrygent - Fletcher. Zaprasza go do swojego świata, do spróbowania swych sił w jego bandzie. I się zaczyna rzeźnia. Ja pierniczę. Jeśli ktoś myśli, że nagle panowie zaczynają prowadzić dialog, pełen komplementów i wzajemnego klepania się po plecach - jest w błędzie. Fletcher to tyran. Fletcher to gnój, który dla perfekcyjnie zagranego kawałka zrobi wszystko (albo prawie wszystko...albo jednak nie....wszystko). Rzuci krzesłem w delikwenta, wyzwie od najgorszych kaksakerów i zjedzie mu matkę od stóp do głów. Doprowadzi do łez i jeszcze nazwie ciotą, co to się bebla łzami, bo starszy pan mu powiedział, że jest nic nie wartym maderfakerem. Ale ale. Andrew wali w gary jak pomylony i stara się ze wszystkich sił. Pot, łzy i krew. Fletcher drze tego swojego pomarszczonego kapcia, bo wszystko musi być idealnie, rytmicznie, w tempie i nie ma miejsca na sentymenty. I tak toczy się ta relacja. Co się dzieje po drodze i jak to się kończy - do kina! I nie ma, że ktoś mi to będzie oglądał w telewizorni lub na kompie. Nie! Kino! 


Fletcher. Człowiek zagadka. Przynajmniej dla mnie. Z jednej strony trochę go rozumiem, a z drugiej, niech zginie w męczarniach. Z jednej strony wiem, jak to jest. Jaka to harówa. Doprowadzić zespół, chór, orkiestrę do perfekcyjnego wykonania utworu. Przeżyłam rzucanie kluczami, nutami, trzaskanie drzwiami i wyzywanie od najgorszych. Oczywiście to było małe miki przy panu F. ale jednak, zawsze coś. Wtedy tego nie rozumiałam, ale dziś wiem, że każdy sukces jest okupiony jakimś tam mniejszym lub większym cierpieniem. Za każdym sukcesem stoją nerwy, wyrywanie włosów z głowy i nieprzespane noce. Trochę tego Fletchera rozumiem, ale nie będę go broniła. Jestem rozdarta. A on jest psychiczny.
Z drugiej strony Andrew. Młody, zdolny. Ambitny. Zbyt ambitny. Zarozumiały i pewny siebie. Nie wiem, czy to wszystko było dla grania, czy może jednak dla utarcia nosa panu F. A może jedno i drugie? Widziałam w jego oczach tę złość, nienawiść. To zarzynanie się i chęć pokazania staremu pierdzielowi kto tu rządzi. 
Jedno jest pewne. Ci panowie mają coś z głową! (Aj lajkyt!).


Wiele razy to już napisano, napiszę i ja. Ten film miażdży. Po prostu miażdży. Trzyma w napięciu niczym najlepszy thriller. Nie ma struktury dramatycznej, bajeczki z morałem i epy. A jednak siedzisz człowieku i się pocisz, przebierasz nerwowo nóżkami, boli każde kolejne uderzenie pałeczek ale siedzisz jak na szpilkach i chcesz jeszcze i jeszcze! 
Ten film ma wszystko. Aktorów (jeśli stary nie dostanie Oscara splunę w twarz szanownej komisji), scenariusz, fabułę, muzykę, miejsca i kolory. To jest film na miarę tego roku! Wady? Nie dostrzegam. Zalety? Tylko i wyłącznie. Szorować mi do kina!