wtorek, 22 lipca 2014

Szybki szpil numer 2

No to znowu się uzbierało. W zasadzie każdy film powinnam opisać w osobnym poście ale nie chce mi się. Do tego doszły jeszcze inne twory potwory książkowe i muzyczne i trza to teraz jakoś w całość skleić. 
To sklejam.
Po pierwsze.

"Iceman. Historia mordercy". Genialny film, który obejrzałam jakiś miesiąc temu. Opowiada historię Richarda Kuklinskiego, seryjnego mordercy. Gość jest dobry w tym, co robi. Może to dlatego, że lubi swój fach. Przecież o to w życiu chodzi, co nie? Richard prowadzi podwójne życie, ma kochającą żonę, dzieci, dom, a w ramach pracy udziela się jako morderca, przyjaźni się z mafią i czasem wbije nóż w brzuch bezdomnego, co by nie było nudno. Jest to dla niego tak oczywiste jak dla mnie kawa z mlekiem i cukrem. Po filmie poczytałam trochę o prawdziwym Riczardzie, obejrzałam wywiad i cóż. Serio, bez emocji. Opowiada o zabijaniu, jak o wyjściu po bułki. Najmocniejszym elementem filmu jest aktor, którego polubiłam dzięki roli w "Boardwalk Empire"- Michael Shannon. Koleś tak brzydki, że aż ładny. Fest charakterystyczny. Kuklinskiego zagrał, w moim odczuciu, najlepiej jak się dało, ukradł tę postać. Ta zimna twarz bez emocji mnie urzekła. Gra tam jeszcze Winona Ryder ale nie lubię jej więc nie będę się rozwodzić. Pominę też Rya Liotta (Liottę?) bo znowu będzie, że się nie znam. Ale nie lubię go, kurde, nie wiem czemu. Nie i już. Film polecam. W ramach odpoczynku od superhiro. U mnie podziałało.
Po drugie.

"Czas patriotów". Kolejny, jak ja to nazywam, klasyczny film. Bez super mocy i super strojów w super 3D. Film o takim jakby Dżejmsie Bondzie, co to się zwie Jack Ryan i normalnie, wymiata. Jest świadkiem ataku na członka rodziny królewskiej. atak przeprowadza IRA, na czele z umierającym w każdym filmie, Seanem Beanem. Jack Harrison Ryan Ford ratuje księciunia, zabija przy okazji brata Szona, przez co naraża się na jego gniew i chęć zemsty. Ryyweeendżżżż!!! No i ta cała IRA zabija sobie tam różnych ludzi. Harrison w swoim CIA próbuję całą tę szajkę rozgryźć i wiadomo, że mu się udaje. Akcja na łódce - 007 jest przy tym pionkiem;). Poza tym chcę dom Jacka R., z tym widokiem na wielką wodę. Film na jeden raz ale warto zobaczyć. Harrison za młodu był całkiem, o Szonie nie wspominając, więc dla kobiecego oka też coś miłego się znajdzie. Oglądajta. 
Po trzecie.
No długo się zabierałam za tego pana. Inaczej. Sama z siebie nigdy bym się nie zabrała. Ale po kolejnych namowach stwierdziłam, że co mi tam. Czytałam właśnie "Tajemniczy płomień królowej Loany" Umberto Eco i tak wiało nudą, żeby nie napisać ujem, że miałam dość. Sięgnęłam po Lehane i przepadłam. Co mnie przekonało? Po pierwsze "The Wire", czyli serial mego życia. Lehane pisał scenariusz. Po drugie "Gdzie jesteś, Amando"- świetny film Bena Afflecka na podstawie książki Lehane. Dziękuję. Starczyło. Książka wciągnęła mnie od pierwszej strony. Opowiada o parze detektywów - Patricku i Angie (dla mnie już zawsze będą mieć twarze Casey'a Afflecka i Michelle Monaghan, wszystko przez "Gdzie jesteś Amando"...), którzy na prośbę starego bogacza, biznesmena Stone'a, mają odszukać jego córkę Desiree. Po drodze wpadają na groźną sektę, do której Desiree należała...I tak szukają, szukają, napięcie rośnie. Najlepsze w tej książce jest to, że każdy ze świadków ma swoją wersję zdarzeń, którą z wielkim przekonaniem przedstawia. Dynamika niesamowita, ciągle jakieś nowe tropy, nowe osoby, a końcówka wymiata całkowicie. Desiree przebiegła, jak mało kto, wodzi tych biednych facetów za nos, robi z nimi, co chce. No i Bubba. Stary, dobry Bubba. Najlepszy bohater ever. Uwielbiam takie dynamiczne i trzymające w napięciu książki. Teraz czytam "Ciemności, weź mnie za rękę", fajna, spoko ale jednak już nie tak zarąbista jak "Pułapka...". Polecam bardzo. Bardzo bardzo.
Po czwarte.



Ten teledysk. Zaczęło się od tego, że w radiowej Trójce usłyszałam tę piosenkę. Myślę sobie "Rihanna" na Trójce? Nie!!!!!!!!! Nie wierzę! Ale im dalej w las, tym było lepiej. Usłyszałam chrypę, usłyszałam refren i zjadło, żeby nie powiedzieć, wpierdzieliło mnie w całości. Słuchałam cały dzień. Wieczorem obejrzałam teledysk i kiedy dowiedziałam się, że to 11sto letnia dziewczynka tańczy - umarłam. Bardzo mi się ten obraz podoba. Świetnie mi się to ogląda. Utalentowane wielce dzieci to jest to. Podziwiam i pokłony składam. 
No i to by chyba było na tyle. 
A nie, jeszcze jedno... zaczęłam oglądać serial HBO "Pozostawieni". 

Wczoraj był czwarty odcinek. Na razie nie wiem, czy mi się podoba. Trzeci odcinek był świetny. Otóż pewnego dnia mieszkańcy pewnego miasta orientują się, że członkowie ich społeczności zniknęli. Ot, wyparowali. Nie ma. Córki, synowie, matki, babcie, pani ze sklepu i pan, co sprzedaje jajka. No i teraz pan reżyser pokazuje nam to wszystko, co dzieje się z tymi, którzy pozostali. Już wiadomo, z opisu serialu, że nie dowiem się czemu ludzie zniknęli, bez sensu, to by mnie trzymało w napięciu. A tak, to napięcia żadnego nie ma, oglądam bo oglądam, dooglądam ten sezon i zobaczymy. Nie sądzę jednak, by było to coś na miarę, przynajmniej, dobrego serialu ale może zaskoczy. Się zobaczy.
Teraz to już serio wszystko. Upalne joł! 

(fotki pochodzą ze stron: www.filmweb.pl, www.starwarped.net, esensja.stopklatka.pl/, www.youtube.com, kultura.newsweek.pl)

czwartek, 17 lipca 2014

Królowie lata


Jest lato. Nie da się ukryć. Spocone grzywki i komunikacja miejska smrodem stojąca. Ale już niedługo. Wielkimi krokami zbliża się mój ukochany. Mister Urlaub. Z tej to okazji postanowiłam przypomnieć sobie jak to jest mieć wkurzających rodziców i fajne wakacje pełne przygód, ale takich, wiecie, przez duże P.  
"Królowie lata" sprawili, że na nowo uwierzyłam w film. Ostatnimi czasy od natłoku efektów specjalnych i superbohaterów w lateksie (nie, żebym nie lubiła ale, kurde, ileż można) bolała mnie głowa. Tęsknym wzrokiem wypatrywałam takiego normalnego, klasycznego filmu, z normalnymi ludźmi, w normalnym miejscu. I tadam! Jest! Długo czekał, nabierał mocy urzędowej. W końcu nabrał i dał mi taką przyjemność, że upał stał się ciut bardziej znośny. Dobra, nie stał się bardziej znośny, jest ohydny. Ale ćśśśśśś.

Film (jak wszyscy wiecie, bo wszyscy widzieliście, bo ja jestem jakaś po tyłach) jest zajebisty. Mamy oto dwójkę fajnych ziomali, z czego jeden wyrasta na ciastko roku, zapewne będzie grał amanta, co już mnie wkurza, poza tym wygląda jak skrzyżowanie Toma Hardy z Jamesem Franco, co mnie wkurza, bo niby dlaczego taki młody, a już taki przystojny? No ej! No i on zwie się Joe (w tej roli, niesprawiedliwie obdarzony przez naturę Nick Robinson). Joe mieszka z ojcem, matki nie ma. Ojciec go wkurza, wiadomo, jak to ojciec w relacji z nastolatkiem, takie życie. Funflem tegoż młodzieńca jest Patrick (w tej roli z kolei koleś z "Super 8" Gabriel Basso). Ten to dopiero ma starych. Matko Boska! Nie dość, że trajkoczą od rana do nocy i wymyślają sto ton problemów, to jeszcze matka ma taki wokal, że uszy więdną. Każde jej słowo powoduje, że świat ma o jedno okno mniej. No i pewnej nocy Joe i Patrick urywają się na imprezę, podczas której muszą się ewakuować, gdyż jakiś stary pryk strzela, bo mu za głośno i jakimś takim dziwnym trafem Joe znajduje się w środku lasu z kolesiem, który jest bohaterem mojego życia, chcę go oglądać we wszystkich filmach świata, adoptować i bawić w kosi kosi łapci. Biaggio proszę państwa! A gra go przefantastyczny Moises Arias. Akcje tego gościa robią ten film. Ale ale, do akcji. Joe wpada na genialny pomysł. Każdy z nas w wieku młodzieńczym chce na taki pomysł wpaść. Wybudujemy chatę w lesie! Uciekniemy od starych, pokażemy im fakolca i staniemy się ril mennn maderfaker!! No więc w trójkę zbierają jakieś hasie, kradną co popadnie i budują taką chatę, że głowa mała. I zamieszkują. Fak ju parents!
I potem zaczyna się ciąg zajebistych zdjęć i technicznych perełek. Słońce święcące między liśćmi, żółte łany zboża, zimne strumyki i łażenie po rurach (też to kurde robiłam!!), polowania na zwierzynę, sikanie do wody i zapuszczanie wąsa. Żyć, nie umierać. Urzekające barwy i Biaggio tańczący na rurze pośrodku lasu. No, takich dwóch jak ich trzech to serio, ze świecą. Od początku wiadomo, że coś tam pójdzie nie tak, toć film jest ponoć komedią i dramatem zarazem, także do akcji wkracza niewiasta. Krótko. Joe się w niej buja ale ona woli Patricka. Tadam! Chłopaku, przyzwyczajaj się. Będzie tego więcej. No i przyjaźń zaczyna się sypać ciut. Joe zostaje w lesie sam. Daje radę i nie daje się wężowi. Na ratunek przybiega Biaggio ze swoją maczetą i ojciec z tą całą Kelly, co to Joego nie chciała. Bo oczywiście równolegle z harcami w lesie toczy się poszukiwanie chłopaków. Ale średnio ci rodzice załamani byli. Szczerze powiem, że to mnie ciut zdziwiło ale może w Stanach tak nie panikują jak na naszej polskiej ziemi. No i koniec końców wszystko kończy się dobrze. Ale z wąsem. A jak wiadomo, wąsy są wporzo. 

Urzekł mnie ten film. Bałam się, że dostanę obraz o głupkowatych dzieciakach. Film młodzieżowy z nastolatkami, które mają biusty jak trzydziestki i makijaż jak gwiazdy niemieckich pornosów. Boję się filmów o nastolatkach i staram się nie oglądać, bo to zazwyczaj kończy się źle. Ostatni film z dzieciakami, który podobał mi się fest było wspomniane już wcześniej "Super 8". A tutaj, taka perła. Trzeci dzień mi w głowie siedzi i wywołuje uśmiech. A uśmiech ma twarz tego młodego Franco. Poproszę o więcej takich filmów, błagam wręcz. Nie chce mi się już oglądać wybuchów i pościgów. Chcę normalnych, klasycznych filmów. Biorę w ciemno. A "Królów lata" polecam jak rzadko. Obejrzę ten film jeszcze parę razy. Będzie moim drugim "500 dni miłości". Z wąsem. Życzę wakacji życia! 

(a zdjęcia urocze pochodzą ze stron: http://nerdrepository.com/, http://welivefilm.com/, http://wnas.pl/)