poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Grand Budapest Hotel

Wreszcie! Wreszcie udało mi się pójść do wypasionego kina, w którym nikt nie żarł popcornu i nie siorbał coli i obejrzeć kolejny w życiu mym genialny film. Hell yeah!
Kto zna Wesa Andersona ten wie, czego się spodziewać. I za to należy Pana Andersona kochać właśnie. Wiem, że będzie git i jest. Dziękuję.

Film opowiada o losach Gustava H., konsjerża (wspaniałe słowo, w sam raz do dyktanda) hotelu, który wraz ze swoim nowym pracownikiem - boyem hotelowym Zero próbuje wyjść cało z opresji pod tytułem "umiera hrabina, zostawia dozorcy mega cenny obraz, rodzinka mówi stanowcze NIE!, dozorca obraz sobie zabiera i zaczyna się akcja, ucieczka, pościg i inne". Ogląda się to przegenialnie. Nie ma ani jednej nudnej sceny, nudnego bohatera. Sam hotel, w czasach swej świetności, przypomina różowy torcik, który dla swych córek robią przewrażliwione matki. Cudny!

Oczywiście, kurde, kim trzeba być, żeby zebrać w jednym filmie taką śmietankę? Zazdroszczę Panu, Panie Anderson. Kogo tam nie ma? Wszyscy są! Mój ulubieniec - Ralph Fiennes (jak wino, Ralf, jak wino...) zagrał z takim jajem, charyzmą, poczuciem humoru...no lubię, no. Edward Norton - jego pierwsze pojawienie się na ekranie wywołało salwy śmiechu w kinie (konkretnie śmiały się dwie osoby hłe hłe), a to wszystko dlatego, że zagrał identycznie jak w Moonrise Kingdom, ale nie przeszkadzało mi to w ogóle, bo lubię tę surykatkę od zawsze:). Dalej, Adrien Brody - po tym filmie już wiem, on powinien zagrać jakiegoś wampira, Draculę, coś takiego, serio. Ten jego długi płaszcz i czarny włos, chciwość - wreszcie nie kojarzył mi się z "Pianistą". No i jego wierny, że tak się brzydko wyrażę, przydupas - Willem Dafoe - nie napiszę nic, bo to trzeba zobaczyć. Jude Law - nie, żebym jakoś szczególnie go lubiła ale nie przeszkadza mi,  fajnie, że nie tworzy wokół siebie otoczki loverboya. Wreszcie spełnienie marzeń każdego dzieciaka - ten sympatyczny, 17sto letni Tony Revolori, którego filmografia przypomina moją (nie, no przesadzam, on jednak ma o jeden film więcej), wrzucony pomiędzy starych wyjadaczy, geniuszy, którzy traktują go jak swojego funfla (wiem, widziałam wywiady;) ). Te jego wiecznie zdziwione oczka i domalowany wąsik. I moje ukochana scena - sanki z Ralphem F. Panie, chcę to mieć nad łóżkiem! W formie fototapety. Proszę! Aaaa no i zapomniałabym o niespodziance pod tytułem Tilda Swinton. Nie poznałam! Coś mi te usta mówiły ale potrzebowałam czasu. I na koniec zostawiłam sobie Jeffa Goldbluma, tak dawno go nie widziałam, że z wielką przyjemnością oddawałam się chwilom w towarzystwie tego pana. I to jest właśnie Wes. Plejada, każdy po dziesięć minut na ekranie, dwóch głównych bohaterów i mamy przepis na czad nieziemski.
Za to właśnie kocham aktorów zagranicznych, a nie znoszę polskich. Za ten dystans, poczucie humoru, luz, brak nadęcia. Za to, że wielkie nazwiska nie zawsze muszą być na pierwszym planie, że Bill Murray pojawia się na pięć minut i całą swoją genialnością kradnie jedną scenę. Że Harvey Keitel pokazuje obwisłą klatę i ma w nosie co sobie ludzie pomyślą, a Willem Dafoe nie odzywając się praktycznie wcale jest cieniem - mistrzem.  

Reszta - kto widział coś Andersona, ten wie. Surrealizm, kolory, których próżno szukać w życiu naszym codziennym, przerysowane postaci, taka lekkość, bajkowość nawet, jakby kredką ktoś rysował. Kupuję to, oj jak ja to kupuję.Ten oddech, odpoczynek od poważnych filmów, łez i "życie jest takie niesprawiedliwe abuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu". Znowu musiałabym pisać, że polscy twórcy uczcie się, ale porzuciłam już wszelką nadzieję i zwyczajnie mi się nie chce. Ja wiem, że zawsze piszę, że polecam ale tym razem serio, musicie! I proszę mi do kina pójść, blisko siąść, w 6 rzędzie, nie pchać się do tyłu, nie gadać i nie jeść tylko oglądać i chłonąć każdą minutę, ba, sekundę tego pozytywnego, różowo - czerwonego czadu. O! 

1 komentarz: