wtorek, 16 lutego 2010

Był sobie średni film.

Tak naprawdę nie wiem za bardzo o co chodzi. Otóż młoda (za młoda) dziewczyna poznaje starszego mężczyznę. I co dalej? Od samego początku zaczyna się dziwnie. Wsiada oto rzeczona Jenny do wypasionej fury, tuż za nią, na tylnym siedzeniu spoczywa jej wiolonczela (bo przecież naturalnie starszy mężczyzna wiolonczele uwielbia), pada deszcz, leje w zasadzie. Ona jest inteligentną, bardzo zdolną uczennicą, zgodnie z wolą rodziców musi dostać się na uczelnię w Oxfordzie. On jest bogaty.
Dalej pisać nie będę bo wiadomo. Paryż, jazz, drogie restauracje, koncerty, opery, sukienki i Chanel nr 5.
Pytam zatem – za co nominacja do Oscara? Owszem, Carrey Mulligan zagrała bardzo dobrze, ciekawie paliła papierosy i śmiesznie śpiewała po francusku, miała też ładną panią od literatury. Owszem film ma niezły klimat, piękne barwy, muzykę, ciekawe wnętrza i adekwatne do sytuacji i czasów stroje ale co z tego? Nie, żebym nie polecała, acz jest to film bardzo oczywisty, bardzo niezaskakujący, bardzo ładny. Rozstania nie są szczególnie bolesne, wszystkie problemy rozwiązują się praktycznie same, główny motyw powiedziałabym – ku przestrodze. Najbardziej wkurzona jestem za stereotypy. Grzeczna dziewczyna z dobrego domu ze starszym, bogatym, tajemniczym facetem. Grzeczna dziewczyna zakochana w tymże facecie. Grzeczna dziewczyna rezygnuje ze szkoły w imię miłości. Grzeczna dziewczyna dostaje po dupie, brakuje tylko na ekranie wielkiego wytykającego palca „A nie mówiłem!!! Nauka jest najważniejsza, nie jazz, koncerty i Paryż!! Nauka młoda damo!!”.
Nie wiem, bo niby mi się podobało, a jednak nie potrafię uargumentować. Po prostu. Lekko łatwo i przyjemnie. Nie ma zaskoczenia, nie da się kogoś polubić lub znielubić, dziewczyna jest zwykła, mężczyzna nie jest przystojny, kobieta przyjaciela jest głupia, a nauczycielki oraz dyrektorka szkoły – naturalnie żyją w staropanieństwie. Żeby stereotypom stało się zadość. Nie ma emocji, nie ma wzruszeń, szybszego bicia serca, wkurzenia, czegokolwiek. Emocje me wzbudzone nie zostały. Siedziałam, patrzyłam i już. Polecam na leniwe niedzielne popołudnie, raczej z koleżankami. Gdybym miała zarządzić pojedynek pomiędzy filmem „Był sobie chłopiec”, a „Była sobie dziewczyna” zdecydowanie, z wielką przewagą wygrałby pierwszy. Mimo wszystko jednak polecam. Trochę. Albo nie.
Buka.

2 komentarze:

  1. W rzeczy samewj otóż to:). Na uwagę zasługują niebuywale przepiękne zdjęcia w filmie, które dodają mu uroku i klimatu... ale zabrakło "tego czegoś". Wszystko miło i przyjemnie ale żeby już od razu Oscar??. Jak tak dalej pójdzie przerzucę się na Cannes:.
    p.s. Ostatnim zdaniem dałaś jasno wszystkim do zrozumienia, że lecisz na Hugh Granta:):).
    p.s1. wczoraj widziałam na BBC wywaid z odtwórczynia głównej roli w naszym "takim sobie" filmie i ma ona krótkie ale to króciutkie mega blond włosy:)- taka sobie plotka ze świata mediów.

    OdpowiedzUsuń
  2. gdy będę miał czas i możliwości, spróbuję:)

    OdpowiedzUsuń