środa, 19 listopada 2014

Szybki szpil numer 4

Bez wstępów zbędnych przechodzę do tematu (a tak serio - muszę się spieszyć, co by na komunikację miejską zdążyć).

"Spring breakers". Nie chciałam tego oglądać. Ciekawa byłam Jamesa Franco w całkiem nowej odsłonie ale żeby tak sama z siebie, bez przymusu, to nie. Ale jednak. Pudło zapodało i na szczęście obejrzałam. Świetnie się to ogląda. Opowieść o czterech młodych dziewojach, które marzą o spędzeniu przerwy wiosennej na Florydzie. Brak kasy = napad na podrzędny bar, wymachiwanie plastikową bronią i kominiarki, hell yeah. Po zdobyciu kasy następuje Floryda, a wraz z nią morze cycków, cycków i nie wiem, czy już wspominałam, ale cycków. Potem jest alkohol, narkotyki, seks, bikini, plaża, słońce i cycki. Wszelkiej maści. W końcu pojawia się on - James Franco, który warkoczykami, tatuażami, klatą oraz rzędem złotych zębów podbił moje serce! Genialna rola. Bałam się, że zaraz zza krzaczka wyskoczy Seth Rogen, na szczęście, ufffff, nie ma. Dziewczęta wchodzą z Jamesem w relację pełną seksu, kasy i broni, napadają, kradną, wymachują cyckami i odziane w różowe kominiarki podbijają kosmos. Kurde, jak to się ogląda. Jeden wielki, kolorowy teledysk. Satyra na tę całą przereklamowaną młodość, na te blond wypindrzone laski i na tych kolesi bawiących się w gangsterkę. Wszystko przerysowane, różowe, błękitne, świetne po prostu. Kicz w najczystszej postaci. Eksperyment, którego nie da się oprawić w ramki i powiesić na ścianie. Dramat? Komedia? Sensacja? Nie wiadomo. Coś, co wychodzi poza utarte schematy. Polecam, szczerze, ciekawe, nowe doświadczenie. Zachęcam tą sceną: 
Teraz sobie zrobię dobrze:

"Drakula". Ponieważ jestem psychofanką Garego Oldmana i psycho anty fanką Keanu Reevesa - musiałam. Od lat sobie powtarzałam "musisz to zobaczyć" ale ciągle było nie po drodze. Coraz częściej nowe filmy mnie rozczarowują, nie pokazują niczego odkrywczego, napychają tonę efektów specjalnych i trochę mi się odechciewa. Na szczęście lata przypadające na moje dzieciństwo i szczeniactwo obfitują w tyle pereł, że żal nie oglądać. Do hymnu! Wszyscy to znają. Drakula wyruszający w podróż, poszukujący dziewczyny, przypominającej mu jego dawną, utraconą miłość. Wampir (Gary, moja szyja należy do Ciebie!) nie przebiera w środkach, zabija, gryzie i walczy, byle dostać się do swej ukochanej Miny. Wspomnieć trzeba (niestety) o Keanu, który przybywa do zamku Drakuli, by zająć się jego interesami. To właśnie jego dziewczę budzi w Drakuli zwierzę. Keanu zostaje uwięziony, molestowany przez seksowne wampirki (w tym Monicę Belluci) i w całej swej mądrości odkrywa, że Drakula to samo zło i trza go powstrzymać. Ucieka zatem i biegnie na ratunek, och!. Poznajemy też genialnego profesora Van Helsinga (Anthony Hopkins), który wie, jak pokonać Drakulę. I tak, Nie będę już pisała co i jak, każdy to musi zobaczyć. Nie ma już takich filmów. Obrzydzenie połączone z fascynacją. Obleśność, która jest piękna. Ohydny wampir, którego chcę poznać. Dzisiejsza technika nie jest w stanie mi tego zafundować, sorry, pal. Ta scena, w której przyjaciółka Miny - Lucy, idzie nocą w czerwonej, zwiewnej sukni. Przemierza ogród, labirynt, by ulec pożądaniu i złączyć się w miłosnym uścisku z potworem. Wizualne i emocjonalne cudo. Nie wiem, kto jest reżyserem tej całej serii "Zmierzch", ale powinien Coppoli buty pucować. Codziennie.

"Bliskie spotkania trzeciego stopnia". I znowu. Stare ale jak najbardziej jare. Zaczęło się od tego, że poszłam na "Interstellar" i tak się wściekłam, że musiałam jakoś tę złość odreagować. Czekałam miesiącami na Nolana, odliczałam dni, godziny i minuty. I wielkie nadzieje okazały się wielkim niczym. Z dnia na dzień moja ocena niebezpiecznie leci na łeb na szyję, a im dłużej o tym filmie myślę, tym bardziej wydaje mi się po prostu głupi. Ale nie o tym. Co by uwierzyć raz jeszcze w saj faj i życie gdzieś tam obejrzałam "Bliskie spotkania....". Jaki to jest film! Historia, jakich wiele. Ufoki odwiedzają ziemię. Pewnego dnia na niebie pojawiają się dziwne pojazdy, a nasz główny bohater - Roy (Richard Dreyfuss) zaczyna świrować. Wszędzie widzi coś, co kształtem przypomina wielką, brązową górę. Rysuje, układa, nawet puree ziemniaczane przerabia na ów obiekt. Opętany. Kolejną bohaterką jest Jillian (Melinda Dillon), która także jest świadkiem dziwnych zdarzeń. Mieszka z synkiem, który ginie w niewyjaśnionych okolicznościach (wiadomo, porywają go ufoki), też wszędzie widzi brązową górę i generalnie nie ogarnia. Nie będę zdradzała dalszego ciągu. Ja naprawdę nie jestem wielką fanką Stevena Spielberga (ponoć nieźle wkurza mieszkańców Wrocławia, nie mogą biedaki, dostać się do pracy, bo "jakiś reżyser" kręci film) ale ten film rządzi. Świetny klimat, napięcie, tajemnicza góra. Wszystko prowadzone po sznurku, po kolei. Naprawdę jestem oczarowana. I rozwikłałam też tajemnicę swojego życia - wiem już dlaczego katowicki Spodek wygląda tak, jak wygląda. Protoplastuś występuje u Spielberga. I ta melodyjka, te parę dźwięków służących do komunikacji z obcymi. Wreszcie same ufoki. Przyjazne, ładne i grzeczne. Dziękuję, ufoki są spoko! Nie ma się czego bać! Jak porywają to zawsze oddadzą. To się chwali!

Podjęłam się także nie lada wyzwania. Zachęcona trailerem i doświadczeniami z serialami HBO obejrzałam (czy raczej wynudziłam na siłę) trzy odcinki polskiego (wiem) serialu "Wataha". Kolejny raz utwierdziłam się w przekonaniu, że polskie kino to nie dla mnie. Może i nawet historia całkiem spoko - oto mamy tytułową watahę - strażników granicznych, którzy pewnego dnia wybuchają w powietrze. Ot tak. Nie wybucha parę dosłownie osób, w tym główny bohater - Rebrow. I cała akcja polega na wyjaśnianiu tego, co zaszło. Nie wiem, co zaszło, nie oglądałam. Poziom aktorstwa w tym serialu mnie boli. Jeżeli ktoś wypowiada "kurwa" jakby grał Hamleta - nie, dzięki. Jeśli ktoś cedzi słowa, bo przecież dykcja, dykcja, raz dwa trzy, oddech - nie, dzięki. Przedszkolaki śpiewające "Czarny ma mundur" z okazji Barbórki mają więcej talentu aktorskiego. Serio. Nie polecam, szkoda czasu. Zawód na całej linii, napięcia zero, emocji zero. 

No dobra, na koniec ten cały "Interstellar". Nic miałam nie pisać, uznać za wypadek przy pracy i zapomnieć. Ale nie daje mi to spokoju. Chce mi się gadać i dyskutować, żeby zrozumieć dlaczego Nolan to zrobił? Dlaczego tłumaczy mi każdą scenę jakbym miała cztery latka? Dlaczego robi z bohaterów debili? Dlaczego uczestnicy całej tej akcji tłumaczą sobie co to jest np.czarna dziura? Serio? To tak jakby dwie nauczycielki matematyki tłumaczyły sobie, co to jest iloczyn. Boże mój! I wreszcie mój hit, którym komentuję wszelkie posty dotyczące tego filmu: "Miłość pokona czas i przestrzeń". Ej, no wiadomo! Miłość, kurde wszystko pokona. Głód, choroby i wojen nie będzie. Och, ta wspaniała miłość. Nie będę pisała o czym, bo większość już widziała, poza tym, wiadomo o czym. No i Matthew. Tak go wynosiłam na piedestał. A teraz? Zagrał Rustem. Te same miny, akcent i nawet piwo pił tak samo! Nie wiem, co się z Nolanem dzieje ale słabo. Efekty, zdjęcia, cały ten obyczajowy początek filmu super. Te tony pyłu, łany kukurydzy, tata taki fajny. Ale potem cóż. Sprawa się rypła. Żałuję, bardzo żałuję. Jestem wielbicielką Nolana od zawsze, saj faj uwielbiam, napaliłam się jak rzadko. Szkoda. 
Ok, to tyle. Jeszcze w tym tygodniu napiszę o serialu "Fargo". A jest o czym pisać. 
Aloha!
(zdjęcia pochodzą ze stron: filmidlo.pl, movieposter.com, stopklatka.tv, hatak.pl, interstellar-movie.com)

7 komentarzy:

  1. Na temat kina polskiego mam takie samo zdanie jak inżynier Mamoń: "nuda... nic się nie dzieje, dialogi niedobre... bardzo niedobre dialogi są" :D
    Od czasu do czasu coś obejrzę, ale nawet jeśli jakiś polski film mi się spodoba to nie mam ochoty o nim pisać.
    "Bliskie spotkania trzeciego stopnia" to według mnie najlepsze sci fi Spielberga, żadne E.T, Jurassic Parki, Sztuczne inteligencje ani Wojny światów do mnie nie trafiły, natomiast Bliskie spotkania to film zachwycający pod każdym względem.
    "Dracula" z Oldmanem też mnie zachwycił, nie ma chyba drugiego tak stylowego i olśniewającego filmu wampirycznego. To jest doskonały dowód na to, że nawet z mega oklepanego tematu da się stworzyć prawdziwy majstersztyk.
    Keanu Reeves w latach 90. mnie nie irytował, grał w wielu dobrych filmach i nie udało mu się tych filmów zepsuć, dopiero po 2000 roku z aktora zmienił się w drewno.
    Co do "Interstellar" przeważają krytyczne opinie, które skutecznie zniechęcają do pójścia do kina. To już wolę pójść na "Kosogłos", bo tam przynajmniej jest Jennifer Lawrence, która każdym kolejnym filmem mnie zaskakuje.

    OdpowiedzUsuń
  2. Mamoń miał rację. Gdyby dziś to powiedział byłoby równie trafione.
    Ja tam za Spielbergiem nie przepadam. Patos aż trzeszczy. W "Jurrasic Park" najbardziej podobał mi się motyw muzyczny, często słucham i uwielbiam. Natomiast "Bliskie...." to geniusz. Świetny film. Świetny Dreyfuss.
    Na Nolana nie idź. Posłuchaj ciotki Magdaleny;). Szkoda czasu i pieniędzy. Zdenerwujesz się tylko i tyle. Ja teraz poluję na "Wolnego strzelca" (polski tytuł jak zwykle rządzi....taka komedia romantyczna....już widzę te tłumy z popcornem na seansie). A jak już będziesz po Jennifer napisz mi, czy jest Lenny Krawiec. I czy ma złoty eyeliner:D:D

    OdpowiedzUsuń
  3. Zabawne, że słowa Mamonia pasują bardziej do dzisiejszych czasów, bo wśród starych filmów polskich jest zdecydowanie więcej lepszych rzeczy niż w kinie współczesnym.
    Filmy Spielberga przestałem oglądać po 2008 roku, czyli po rozczarowaniu czwartą częścią Indiany Jonesa. Większość jego wcześniejszych filmów widziałem, niektóre lubię mimo patosu (np. Szeregowiec Ryan), a niektóre mi się kompletnie nie podobały, mimo że żadnego patosu w nich nie było (jak komedia 1941). Najczęściej wracam do Szczęk oraz pierwszej i trzeciej części Indiany Jonesa. Motyw muzyczny z Jurassic Park jest świetny, jak zresztą wiele kompozycji Johna Williamsa, który potrafi tworzyć piękne melodie (Hans Zimmer to przy nim amator).
    Wolny strzelec zapowiada się nieźle, może też na niego zapoluję, a z Kosogłosem się wstrzymam, bo wkurza mnie podział na dwie części. Być może zrobię tak jak z Kill Billem. Przed premierą drugiej części obejrzałem jedynkę, a na następny dzień poszedłem do kina na dwójkę. I dzięki temu nie musiałem czekać pół roku (czy rok) na kontynuację :D
    PS. Lenny Kravitz ponoć nie wystąpił w finałowych częściach Hunger Games.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja kiedy słyszę Spielberg myślę "Hook", "Lista Schindlera" i "Imperium Słońca" (uwielbiam małego Bale'a, który dziś robi dokładnie te same miny).
      Patryk był na "Wolnym..." i napisał, że w trąbkę, także też pójdę.
      Jak film będzie do bani to przynajmniej popatrzę na Jake'a.

      Usuń
    2. W trąbkę, w trąbkę. U mnie na plus zdecydował klimat na festiwalowej sali. Opera wypełniona od ściany do ściany ludźmi z branży filmowej, plus paru cywili :) w tym ja. 80% widzów stanowili operatorzy filmowi lub uczący się na operatorów. Fajne były momenty gdy na napisach początkowych pojawił Robert Elswit, ludzie zaczęli klaskać. No i sceny gdy Jake jako Louis wyjaśnia zasady kadrowania planu, i co lepiej przykuwa wzrok widza, i ponownie aplauz :)

      Mariusz, który lubi miejskie klimaty z filmów Michaela Manna, tutaj z pewnością się odnajdzie.

      Idąc śladami tagline'u do filmu, czyli 'The City Shines Brightest at Night', mogę tylko potwierdzić to zdanie :)

      Usuń
  4. "Watahę" chętnie sam dokończ, bawię się przednio.

    Pewnie tobie też nie uda mi się wytłumaczyć, gdzie w "Spring breakers" jest jakaś satyra?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Wataha" ssie. Ani to fajne, ani śmieszne, ani jakiekolwiek.

      Skoro się nie uda to nie podejmuję próby:). Ajm sory.

      Usuń