Grudzień nie sprzyja blogowaniu. Ciągle coś. Mam trochę zaległości, obejrzałam kilka filmów, seriali, odnalazłam płytę, która mi robi jesień i zimę. Kiedy się zastanawiałam, o czym by tu tym razem mózg podpowiedział mi jeden tytuł: "Olive Kitteridge".
Co mnie przekonało do obejrzenia? Po pierwsze przedrostek "mini". Po drugie ona, jedna z moich ulubionych, której na szczęście coraz więcej - Frances McDormand czyli moja ukochana Marge z "Fargo". Po trzecie Bill Murray, do którego mam po prostu słabość.
Serial jest jak najbardziej obyczajowy. Opowiada o losach nauczycielki - Olive, jej męża farmaceuty Henry'ego (kolejny master of disaster - Richard Jenkins) i różnych postaciach przewijających się w kolejnych odcinkach, A odcinki są cztery. Tylko cztery i aż cztery. Tak intensywne, wietrzne i dobrze przegadane. Pełne ciętych ripost i smutnych oczu. Pięknych zdjęć, muzyki. No rozpływam się w ochach i achach. Odcinki (części) podzielone są na rozdziały. Każdy rozdział niby o czymś innym, jednak wszystkie nitki sprawnie łączą się w całość lądując zawsze w tym samym miejscu, czy raczej w tej samej osobie - Olive.
Olive. Temat rzeka. Rzadko mi się zdarza kogoś uwielbiać i nie znosić jednocześnie. Inteligencja tej kobiety, jej teksty, riposty tak trafione w punkt, zamykające usta towarzystwu. Z drugiej strony chłód, brak lekkości, jakiegoś takiego luzu, może trochę wewnętrznego dziecka. Z jednej strony mądrość życiowa, zaradność, z drugiej zasady wpojone kiedyś tam, brak zrozumienia dla innych. Mam wrażenie, że ta kobieta składa się z dwóch postaci. Czasem wychodzi z niej człowiek. Częściej jednak zołza, którą uwielbiam.
Henry. Mąż. Farmaceuta. Kochany do szpiku kości. Miły, uczynny, dobroduszny, uśmiechnięty, do rany przyłóż. Trochę sierota, trochę ciepłe kluski ale myślę, że kotka z wysokiego drzewa uratowałby z pocałowaniem ręki. Jako tata - gigant. W końcu rolę złego policjanta w domu pełni szanowna małżonka. Oj, kocha Henry tę swoją Olive, kocha. Pewnego dnia jednak pojawia się w jego życiu i aptece młoda dziewczyna, niezbyt urodziwa, której Henry staje się przyjacielem i takim jakby trochę aniołem stróżem. Olive oczywiście za dziewczęciem nie przepada (zresztą za kim ona przepada?), jest ciut zazdrosna o męża ale jakby ktoś pytał to wcale tak nie jest.
Christopher (John Gallagher Jr.). Syn. Poznajemy go jako młodego dzieciaka, znajomość kończymy w dorosłym życiu. Christopher, który jest moim bohaterem. Jedyny, który wykrzyczał matce wszystko w twarz. Jedyny, który nie bał się konsekwencji, zerwania więzi. Też tam się mu życie niezbyt układa, też z kobietami średnio ale kij. Z rodzicami rozmawia się ciężko i raczej się im wiele wybacza. Nie przychodzi się nagle i nie wygarnia traum, dziwnych przeżyć i niepowodzeń wychowawczych. Zawsze jest gdzieś tam z tyłu głowy myśl, że to jednak matka i ojciec. Christopher jednak zlewa konwenanse i chwała mu za to. Podziwiam za odwagę.
Reszta bohaterów to postaci przewijające się przez jeden odcinek, czasem przez wszystkie cztery. Jest mój ulubieniec - Bill Murray, już taki stary i obwisły, że aż piękny. I siedzę, oglądam te kolejne odcinki, czekam na niego, a jego tak mało, prawie wcale ale za to jak! Dla mnie - kluczowa postać ratująca całą beznadziejną sytuację, o której napisać nie mogę. Zobaczyć trzeba.
Przepiękne zdjęcia, wiatr, szum wody i ten durny zwyczaj picia kawy w filiżankach do obiadu. I niby to nic takiego. Niby taki zwykły serial obyczajowy. Umieszczam go wysoko, nie wiem, czy nie w pierwszej trójce, chociaż teraz świat filmowy serialami stoi i ciężko wybrać te najlepsze.
No i jeszcze czołówka, którą mogłabym oglądać i oglądać. Polecam. Wszystkim z naciskiem na wszystkich. Nie odkładajcie na kiedyś tam. To tylko cztery wypełnione genialnością odcinki.
Henry. Mąż. Farmaceuta. Kochany do szpiku kości. Miły, uczynny, dobroduszny, uśmiechnięty, do rany przyłóż. Trochę sierota, trochę ciepłe kluski ale myślę, że kotka z wysokiego drzewa uratowałby z pocałowaniem ręki. Jako tata - gigant. W końcu rolę złego policjanta w domu pełni szanowna małżonka. Oj, kocha Henry tę swoją Olive, kocha. Pewnego dnia jednak pojawia się w jego życiu i aptece młoda dziewczyna, niezbyt urodziwa, której Henry staje się przyjacielem i takim jakby trochę aniołem stróżem. Olive oczywiście za dziewczęciem nie przepada (zresztą za kim ona przepada?), jest ciut zazdrosna o męża ale jakby ktoś pytał to wcale tak nie jest.
Christopher (John Gallagher Jr.). Syn. Poznajemy go jako młodego dzieciaka, znajomość kończymy w dorosłym życiu. Christopher, który jest moim bohaterem. Jedyny, który wykrzyczał matce wszystko w twarz. Jedyny, który nie bał się konsekwencji, zerwania więzi. Też tam się mu życie niezbyt układa, też z kobietami średnio ale kij. Z rodzicami rozmawia się ciężko i raczej się im wiele wybacza. Nie przychodzi się nagle i nie wygarnia traum, dziwnych przeżyć i niepowodzeń wychowawczych. Zawsze jest gdzieś tam z tyłu głowy myśl, że to jednak matka i ojciec. Christopher jednak zlewa konwenanse i chwała mu za to. Podziwiam za odwagę.
Reszta bohaterów to postaci przewijające się przez jeden odcinek, czasem przez wszystkie cztery. Jest mój ulubieniec - Bill Murray, już taki stary i obwisły, że aż piękny. I siedzę, oglądam te kolejne odcinki, czekam na niego, a jego tak mało, prawie wcale ale za to jak! Dla mnie - kluczowa postać ratująca całą beznadziejną sytuację, o której napisać nie mogę. Zobaczyć trzeba.
Przepiękne zdjęcia, wiatr, szum wody i ten durny zwyczaj picia kawy w filiżankach do obiadu. I niby to nic takiego. Niby taki zwykły serial obyczajowy. Umieszczam go wysoko, nie wiem, czy nie w pierwszej trójce, chociaż teraz świat filmowy serialami stoi i ciężko wybrać te najlepsze.
No i jeszcze czołówka, którą mogłabym oglądać i oglądać. Polecam. Wszystkim z naciskiem na wszystkich. Nie odkładajcie na kiedyś tam. To tylko cztery wypełnione genialnością odcinki.
Olive, stara jędza. Skomplikowana, szczera, bezwzględna, zimna. Jednak z drugiej strony... Nie sposób jej nie lubić.
OdpowiedzUsuńScenariusz genialny. Serial pięknie się ogląda, a potem zmusza do przemyśleń. I choć wywołał u mnie smutek, jest doskonały.
No właśnie. I to jest największy sukces tego serialu. Ta kobieta, która łączy w sobie tyle sprzecznych cech. Cudowna osobowość, którą się kocha i jednocześnie nienawidzi. Zyskuje przy bliższym poznaniu ale też ledwo ledwo.
UsuńDobrze, że serial wywołał smutek, emocje być muszą:).
Ciebie by tak ktoś w końcu porwał , ha ?
OdpowiedzUsuńhttps://www.youtube.com/watch?v=7QP9vEFLoiY
Dużo miłości w nowym roku i w ogóle !
Taki trochę sympatyczniejszy coverek
OdpowiedzUsuńhttps://www.youtube.com/watch?v=hw6rWGBIo9A
Piękne dzięki! (mój ulubiony zwrot, zaraz po "Ślicznie dziękuję"). Simply! Tobie też wszystkiego ale naprawdę wszystkiego!
OdpowiedzUsuńMoże by mnie i kto porwał, kto to tam wie...
Cover, rzeczywiście, nie powiem, ma coś. Ja zaśpiew na głosy zawsze!
https://www.youtube.com/watch?v=JSUIQgEVDM4 - dopiero wczoraj obejrzałam "The Doors" z Kilmerem. Nie wiem, czemu dopiero teraz?!?!?!? Jestem w narkotycznym ogłupieniu.