piątek, 20 listopada 2015

Bone Tomahawk

 Nie lubię się bać. Wkurza mnie uczucie ciągłego niepokoju, jednak życie pokazuje, że filmy, podczas których robię w gacie są moimi ulubionymi filmami. Gryzę pazury, zatykam uszy i odwracam wzrok ale tak naprawdę cholernie to lubię. Tak też było tym razem.
Rzadko się zdarza, żebym nie wiedziała, co oglądam. Zawsze coś tam czytam, widzę trailer, zdjęcie. Tym razem nie wiedziałam nic. Zasiadłam, włączyłam i ryp. 
Film to historia szeryfa (Kurt Russel), jego prawej ręki, Chicory (Richard Jenkins), męża Arthura (nasz polski Patrick Wilson) oraz tajemniczego Johna Broodera (Matthew Fox), którzy udają się na ratunek żonie Arthura (lekarka co to zniknęła sobie w niewyjaśnionych okolicznościach).
Postaci zarysowane są genialnie i kapitalnie i lubię ich. Mam słabość do Richarda Jenkinsa. Jego Chicory jest dobrym, poczciwym, żyjącym wspomnieniami (a kto nimi nie żyje?), zwalistym i wiernym psem. Przy nodze szeryfa zawsze i wszędzie. Arthur,  mąż jak mąż, nie lubi, kiedy żona jest u góry i nie może znieść swojej sytuacji, którą to jest chora noga uziemiająca naszego bohatera i pozbawiająca go zwinności, szybkości oraz spontaniczności. Ciepła kluska, przynajmniej na początku, bo potem, poooootemmmm...... 
No i w końcu mój ulubiony - Brooder. Ej, tak nie lubiłam tego Fox'a. Wszystko przez serial "Lost", przez jego dziwną grę w tym tworze, który osiągał szczyty popularności, a który z sezonu na sezon był coraz bardziej o niczym. Brooder jest facetem z klasą. Wysoki, dumny i wyprostowany. Bardzo honorowy, wręcz rycerski. Wezwał żonę Arthura na pomoc, żony nie ma, żonę trzeba odnaleźć. I nie ma, że to nie moja żona, że co mnie to obchodzi - kobiecinę ratować trzeba. Brooder się nie pierdzieli, strzela bez ostrzeżenia, a na swoim koncie ma 116 indiańskich denatów, hell yeah! Swoją drogą, jakim trzeba być pedantem, żeby liczyć swoje ofiary? Kocham gościa.

Film jest konkretny, bez ckliwych historii, bez tego całego "jak byłem mały to tata robił mi brzydkie rzeczy". Nikt się nie zwierza, nie otwiera paszczy, kiedy nie ma takiej potrzeby. Wyjątkiem jest Chicory, jednak jest to w moim odczuciu reakcja na sytuację dość stresową, żeby nie powiedzieć sytuację przejerąbaną. Każdy z bohaterów dokładnie wie, co ma robić i mimo, że są razem, mam wrażenie, że każdy jest sam sobie.
I kiedy wydawało mi się, że będzie to snuj, jakich wiele, nagle oczom moim ukazało się zgrabne stadko kanibali. Nigdy, powtarzam, nigdy obraz tychże nie zniknie z mojej głowy. Każda modelka zamiast wkładania palców do gardła powinna nad kiblem powiesić zdjęcie jednego z tych czubów. Poszłoby bez problemu.

Jednak tym, co zrobiło na mnie największe wrażenie, tym, co zapamiętam do końca życia jest ten jeden, jedyny, charakterystyczny dźwięk. Kiedy słyszę gdzieś coś podobnego zaczynam nerwowo się rozglądać. Nie wiem, czy to alarm i zaraz dopadnie mnie jakiś koleś mający ochotę na moją polędwiczkę, czy może zwykły klakson samochodu. I kiedy okazuje się w jaki sposób dźwięk ten jest wydobywany.... bleh... nie chcę sobie tego nawet przypominać.

Fajnie jest nic o tym filmie nie wiedzieć. Patrzeć na tę powolność, na tę zbyt gorącą zupę i żonę opiekującą się swym kulawym mężem. Być z bohaterami podczas ich wędrówki, trzymać kciuki za powodzenie akcji. Wejść do jaskini i patrzeć na tę masakrę, ohydną, ociekającą krwią i czuć ból nóg podczas łamania ofiarom kości.  Fajnie jest dostać nagle po mordzie, a potem patrzeć przez palce, bo ciekawość jest silniejsza od strachu. A strach jest. Wziął mnie pan reżyser z zaskoczenia. Za taką małą kasę taki film? Naprawdę? Dlaczego w polskich kinach dziennie jest kilkanaście seansów tych pieprzonych "Listów do M.", a nie ma miejsca na choćby jeden seans "Bone Tomahawk"?. Żal.
Ode mnie 10/10. Kto nie widział ten trąba. 

wtorek, 10 listopada 2015

Cop Car


Robiłam w dzieciństwie różne rzeczy. Czasem genialne - zupa z trawy, ślub w zbożu tudzież mecz rugby na ściernisku (boso). Czasem głupie i bezmyślne - ubzduranie sobie, że jak zjem obiad w przedszkolu na pewno będę wymiotować, podmianka zniczy na cmentarzu, czy obcięcie włosów kuzynce (sama chciała). Każdy ma swoją banię.

"Cop Car" to historia dwóch chłopców, których bania polega na łażeniu po łąkach, przeklinaniu i bawieniu się patykami. Dnia pewnego chłopcy znajdują ukryty gdzieś na polance wóz policyjny. Postanawiają wsiąść za kierownicę i pobawić się w policjantów. Początkowa powolna jazda po łące zamienia się w brawurową jazdę po szosie. Głupota aż trzeszczy. Co prawda chłopcy nie mają jakichś autorytetów do naśladowania. Z tego, co pamiętam (film oglądałam jakiś czas temu) są z rozbitych rodzin, nie usprawiedliwia to jednak głupoty z jaką ci dwaj dżentelmeni idą przez świat. Przecież każde normalne dziecko wsiadłoby do opuszczonego radiowozu i pojechałoby ponad stówę po szosie. No przecież. 
Wszystko może i byłoby dobrze, gdyby nie fakt, iż wóz ów należał do niejakiego Szeryfa Kretzera (Kevin Bacon). Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że szeryf w bagażniku ukrywa zwłoki, które skrzętnie ukrywa w dziurze na polance, uprzednio pakując je w gustowny, czarny wór. Wszystko może i byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że szeryf po zakopaniu denata chce spokojnie wrócić do domu, jednak, ups, nie ma czym.
Potem następuje szereg zdarzeń - usuwanie dowodów przez pana Bacona (nie do końca wiadomo, co się stało ale usuwa ostro), próba nawiązania łączności z chłopaczkami przez radio, przypadkowy świadek widzący małoletniego za kierownicą radiowozu, wreszcie przerażający krzyk dobiegający z bagażnika, zabawy z bronią itd.
Akcja to za duże słowo. Kto z Was widział "Blue Ruin", "Cold in July" lub "The Rover" ten wie, że główną zaletą tych filmów jest powolność, snujstwo, sceny długie jak spaghetti, a zarazem takie napięcie i gryzienie pazurów, że na miejscu usiedzieć się nie da. Taki też jest "Cop Car". Powolny, ciągnący się jak gil z nosa, żółty, cichy. Krew jest bardziej ohydna niż kiedykolwiek, a cisza sprawia, że czeka się na najgorsze.
Duże brawa dla Bacona. Szacun. Nie wiem jak z oglądalnością, ale "Footloose" to to nie jest. Fajnie było zobaczyć Shea Whigham'a. Powoli, powoli, myślę, że ten pan nam wszystkim jeszcze skopie tyłki.

Jedynym minusem filmu są dla mnie te dwa małe przygłupy. Naprawdę nie mogę przeboleć rzucania pistoletem lub podawania go koledze lufą do twarzy. Przedszkolaki zrobiłyby to lepiej. Już nie wspomnę o tym, że film dzieje się w Juesej, gdzie w każdym domostwie znajduje się jakaś broń. Cóż. Za głupotę trzeba płacić. Ale o tym cicho sza.
Film oczywiście polecam. Rzadko zdarza się taki wąs u mężczyzny.