sobota, 19 września 2015

Sicario


"Where's my fucking column?" ryknął mój redaktor naczelny, czym zmusił mnie do spędzenia sobotniego wieczoru przed komputerem. Cwaniak siedzi teraz, pije piwo i suszy zęby, a ja się zastanawiam bo rzadko się zdarza, żeby brakowało mi słów. Ciut mi brakuje.
O Denisie Villeneuve pisałam już kilkakrotnie, za każdym razem plasując go w czołówce moich ukochanych reżyserów. Wczorajszy wieczór utwierdził mnie w przekonaniu, że ten człowiek jest mistrzem walenia moją szczęką o podłogę. Żadna laska żrąca popkorn i koleś ciągnący wódę z flaszki nie byli w stanie mi przeszkodzić. 


"Sicario" to historia agentki FBI - Kate (Emily Blunt), która zostaje wciągnięta w akcję pod tytułem "zgarniamy szefa meksykańskiego kartelu narkotykowego". Akcja śmierdzi, owiana jest jakąś tajemnicą, grubą ściemą ale Kate brnie. Musi wiedzieć i tyle. Skoro już dała się zrobić chce się przekonać, czy było warto. Leci zatem do El Paso, które jednak okazuje się być Juarez. Towarzyszą jej (a raczej ona im) dwaj dżentelmeni - Matt (Josh Brolin) oraz Alejandro (Benicio Del Toro). 
Ostatni raz tak się bałam, hmmm, nie pamiętam kiedy. Żaden horror, żaden wypasiony thriller nie zrobił ze mną tego, co ów film. Od samego początku, od wjazdu na chatę, po ostatnią scenę bolał mnie brzuch, serce waliło jak oszalałe, a mózg podsuwał mi najgorsze scenariusze. Trzy razy zatykałam uszy, dwa razy wbiłam pazury w towarzyszące mi ramię. 
Jezus Maria. Całą drogę powrotną do domu miałam wrażenie, że z samochodu obok wyskoczy łysy, wytatuowany koleś i przystawi mi spluwę do głowy. W nocy śnił mi się mały chłopczyk (z Meksyku naturalnie), który celował mi w stopy, a ja leżałam nieruchomo i czekałam, kiedy mnie zabije. I taki jest ten film. Ciągłe czekanie w niewyobrażalnie wielkim napięciu. Cisza, przydługie spojrzenie w oczy, przejście tunelem i broń, która w każdej chwili może wystrzelić. Nie, nie wtedy, kiedy się spodziewałam. Wtedy, kiedy nie spodziewałam się w ogóle. Jeżeli chodzi o budowanie napięcia Villeneuve jest moim mistrzem i nie ma bata, żeby ktoś zajął jego miejsce. Za każdym razem kiedy oglądam jego film jestem tak bardzo zdenerwowana i nie gotowa i tak bardzo kocham to uczucie, że, mimo dziwnego mrowienia w brzuchu, chcę więcej i więcej. 


Byłam Kate. Patrzyłam jej oczami i myślałam jej mózgiem. Czułam się wyalienowana, odstawiona na bok i potraktowana jak piąte koło u wozu. Czułam się oszukana, a przede wszystkim kolejny raz (dzięki Denis, zawsze mi to robisz) pozbyłam się jakichkolwiek złudzeń.
Villeneuve się nie pieprzy. Pokazuje jak jest. Nie ma miłych zakończeń. Są trzej główni bohaterowie, których nie jestem w stanie ocenić. Tacy po prostu są i koniec. Tak jest w Juarez i koniec. Dzieci grają w piłkę, nagle słychać strzały, mecz zostaje przerwany, strzały cichną, mecz zostaje wznowiony. Tak jest i koniec. Nikt tego nie tłumaczy, nikt się temu nie dziwi. Cały Denis. Wychodzę z kina zmielona, wypluta i zaczynam  rozumieć, że ten szary i brązowy kolor to nie tylko kurtka i kolor ścian. Odechciewa mi się starać i dążyć bo jest jak jest. I będzie nadal. 
Aktorsko wymiotło. Emily Blunt lubię od zawsze. Za scenę z kowbojem lubię jeszcze bardziej. Josh Brolin w końcu zaczyna wychodzić na salony, jak wino, im starszy tym lepszy. Cwaniacki uśmieszek i japonki. Prawda ukryta gdzieś tam, pod kopułą. I wreszcie - Benicio Del Toro. To jest jego film. To jest film jego obślinionego palca włożonego w ucho kowboja. To jest jego spojrzenie, wilcze i złe. Sprawiające, że duzi chłopcy płaczą, a drobnym kobietom trzęsą się ręce. To jest, czarno na białym, definicja stwierdzenia "iść po trupach do celu". 
Nikogo nie polubiłam, nikogo nie znielubiłam. Nic nie było złe, nic nie było dobre. Za to wielbię Denisa V. Jest jak jest, tak, a nie inaczej. Patrzę na sytuację i po prostu ją przeżywam i nie mam w ogóle ochoty na ocenę postępowania kogokolwiek. Czuję się oblepiona tym filmem. Chcę już pomyśleć o czymś innym ale nie umiem. Czuję brud, syf, krew. Boję się, chociaż w zasadzie nie wiem czego. Jestem wywrócona na lewą stronę, wyjęta z pralki i wygnieciona jak pościel po upojnej nocy.

Nienawidzę tego uczucia wiecznego spięcia i strachu, a jednak wciąga mnie to cholerne bagno i z każdą minutą chcę bać się bardziej. I ta cisza, której tak często potrzebuję w "Sicario" jest największym wrogiem. Cisza, spojrzenie i ryp. Jesteś trupem. 
I ta, kurde, Kate odarta z jakiejkolwiek nadziei. Widzę siebie i pewnie większość ludzi, którym kiedyś wydawało się, że świat będzie leżał u ich (moich) stóp. Ja będę ostatnim sprawiedliwym, królową życia i człowiekiem z misją. Wszystko się zmieni, kiedy tylko zostanę lekarzem, policjantką, nauczycielką. Spod mojej ręki wyjdą najmądrzejsze zdania, a świat przekona się o mojej genialności. I tutaj dostaję między oczy wielkim fakiem posłanym mi przez Denisa Villeneuve. Amen. 

piątek, 18 września 2015

Aktorzy i aktorki w teledyskach, część 1.

Najlepsze połączenie? Film i muzyka. Taki duet. Jeśli mogę popatrzeć na aktora, aktorkę w teledysku (ktoś jeszcze używa słowa "teledysk"?) - super. Jeśli do tego wszystkiego wałek mnie bierze - I'm in heaven babe. Jak to zwykle ze mną bywa, 10 minut po opublikowaniu tego posta będę miała w głowie jakieś 20 klipów, które przecież uwielbiam, a o których zapomniałam ale fuck it. Pierwsza myśl zawsze najlepsza. Podobno. Lecim.

Anthony and the Johnsons swego czasu należał do moich ulubieńców. Kiedy przeszłam z melancholii w wieczne adhd trochę mi minęło ale czasem lubię wrócić. Willem Dafoe to aktor, którego uwielbiam. Podoba mi się także jako mężczyzna, bardzo nawet. W klipie pojawia się także spoko performerka Marina Abramovic, oraz pani, której nie znam, choć może powinnam - Carice van Houten. Piękny wałek, piękny klip, piękny Willem:


Alan Rickman. Wystarczy, że otworzy paszczę i już u stóp ma cały świat (a przynajmniej wszystkie kobiety). Lubię gościa. Lubię też zespół Texas choć czasem przynudza. Rickman pojawiał się już w klipach Texasu, jednak ten ów jeden bierze mnie najbardziej. Wokalistka taka ładna, Alan taki białowłosy (Geralt?!?!?!), pies taki przytulny. Mniam:


Dobra. Jestem pewna, że każdy facet będący moim rówieśnikiem lub prawie rówieśnikiem sikał oglądając "Crazy" Aerosmith. Live Tyler i Alicia Silverstone są takie piękne, młode i długowłose. Są tą wolnością, wiatrem we włosach i tym marzeniem o życiu. Mają te figury, te ciuchy i ten samochód. Trochę z sentymentu, trochę drę łacha, a trochę chciałam kiedyś być Liv Tyler:


Ok. Ten wałek szczerze kocham. Uwielbiam, kiedy Chevy Chase jedzie samochodem na europejskie wakacje i wypowiada nie wiem ile razy "O! Łuk Triumfalny!". Jak to mawia młodzież "dobra nuta" (tak? mawia tak?):


Teraz będzie wiśnia na torcie, kleks śmietany na zupie, słoik nutelli zjedzony łyżką oraz beza - David Bowie. Nie będę tutaj pieśni pochwalnych ku czci uskuteczniać, gdyż każdy wie, zna i (mam nadzieję) uwielbia. Ale ten klip. O matkobosko! Gary Oldman to kolejny aktor mieszczący się w 10tce mych ukochanych, Marion Cotillard również zamiata (czekam na "Makbeta"). Katechetka mnie znielubi ale jestem gotowa stracić tę jedną duszę na rzecz podziwiania teledysku jeszcze.... i jeszcze..... i jeszcze:


Mumford and Sons już mi się przejadło ale klip ten powstał w momencie, kiedy jeszcze zazdrościłam Carey Mulligan iż pojęła za męża Marcusa Mumforda. Za każdy razem uśmiecham się ciut pod nosem i uwielbiam te doklejone brody. Uwielbiam też film "Dar", w którym to świetnie zagrał Jason Bateman. Polecam zatem obejrzeć klip dwa razy - pierwszy raz rzucając okiem na ogół, drugi raz rzucając okiem na Batemana (jakże on zjada te łzy...). Propsuję!

Na koniec coś, co zna każdy. W zasadzie nie leży mi ten wałek, ale kiedy spytałam źródło doradcze o pierwsze skojarzenie z aktorem w teledysku usłyszałam "Christopher Walken!". No ładny obrazek, nie powiem, Nawet bardzo ładny, jednak Fatboy Slim nigdy mi nie leżał (nie siedział mi też). Ktoś nie zna tego klipu? Wątpię. Ale warto sobie przypomnieć:


Miłego weekendu i tak, będzie część druga. Wielkie joł.