niedziela, 21 grudnia 2014

Olive Kitteridge

Grudzień nie sprzyja blogowaniu. Ciągle coś. Mam trochę zaległości, obejrzałam kilka filmów, seriali, odnalazłam płytę, która mi robi jesień i zimę. Kiedy się zastanawiałam, o czym by tu tym razem mózg podpowiedział mi jeden tytuł: "Olive Kitteridge".

Co mnie przekonało do obejrzenia? Po pierwsze przedrostek "mini". Po drugie ona, jedna z moich ulubionych, której na szczęście coraz więcej - Frances McDormand czyli moja ukochana Marge z "Fargo". Po trzecie Bill Murray, do którego mam po prostu słabość.
Serial jest jak najbardziej obyczajowy. Opowiada o losach nauczycielki - Olive, jej męża farmaceuty Henry'ego (kolejny master of disaster - Richard Jenkins) i różnych postaciach przewijających się w kolejnych odcinkach, A odcinki są cztery. Tylko cztery i aż cztery. Tak intensywne, wietrzne i dobrze przegadane. Pełne ciętych ripost i smutnych oczu. Pięknych zdjęć, muzyki. No rozpływam się w ochach i achach. Odcinki (części) podzielone są na rozdziały. Każdy rozdział niby o czymś innym, jednak wszystkie nitki sprawnie łączą się w całość lądując zawsze w tym samym miejscu, czy raczej w tej samej osobie - Olive.

Olive. Temat rzeka. Rzadko mi się zdarza kogoś uwielbiać i nie znosić jednocześnie. Inteligencja tej kobiety, jej teksty, riposty tak trafione w punkt, zamykające usta towarzystwu. Z drugiej strony chłód, brak lekkości, jakiegoś takiego luzu, może trochę wewnętrznego dziecka. Z jednej strony mądrość życiowa, zaradność, z drugiej zasady wpojone kiedyś tam, brak zrozumienia dla innych. Mam wrażenie, że ta kobieta składa się z dwóch postaci. Czasem wychodzi z niej człowiek. Częściej jednak zołza, którą uwielbiam.
Henry. Mąż. Farmaceuta. Kochany do szpiku kości. Miły, uczynny, dobroduszny, uśmiechnięty, do rany przyłóż. Trochę sierota, trochę ciepłe kluski ale myślę, że kotka z wysokiego drzewa uratowałby z pocałowaniem ręki. Jako tata - gigant. W końcu rolę złego policjanta w domu pełni szanowna małżonka. Oj, kocha Henry tę swoją Olive, kocha. Pewnego dnia jednak pojawia się w jego życiu i aptece młoda dziewczyna, niezbyt urodziwa, której Henry staje się przyjacielem i takim jakby trochę aniołem stróżem. Olive oczywiście za dziewczęciem nie przepada (zresztą za kim ona przepada?), jest ciut zazdrosna o męża ale jakby ktoś pytał to wcale tak nie jest.
Christopher (John Gallagher Jr.). Syn. Poznajemy go jako młodego dzieciaka, znajomość kończymy w dorosłym życiu. Christopher, który jest moim bohaterem. Jedyny, który wykrzyczał matce wszystko w twarz. Jedyny, który nie bał się konsekwencji, zerwania więzi. Też tam się mu życie niezbyt układa, też z kobietami średnio ale kij. Z rodzicami rozmawia się ciężko i raczej się im wiele wybacza. Nie przychodzi się nagle i nie wygarnia traum, dziwnych przeżyć i niepowodzeń wychowawczych. Zawsze jest gdzieś tam z tyłu głowy myśl, że to jednak matka i ojciec. Christopher jednak zlewa konwenanse i chwała mu za to. Podziwiam za odwagę.
Reszta bohaterów to postaci przewijające się przez jeden odcinek, czasem przez wszystkie cztery. Jest mój ulubieniec - Bill Murray, już taki stary i obwisły, że aż piękny. I siedzę, oglądam te kolejne odcinki, czekam na niego, a jego tak mało, prawie wcale ale za to jak! Dla mnie - kluczowa postać ratująca całą beznadziejną sytuację, o której napisać nie mogę. Zobaczyć trzeba.

Przepiękne zdjęcia, wiatr, szum wody i ten durny zwyczaj picia kawy w filiżankach do obiadu. I niby to nic takiego. Niby taki zwykły serial obyczajowy. Umieszczam go wysoko, nie wiem, czy nie w pierwszej trójce, chociaż teraz świat filmowy serialami stoi i ciężko wybrać te najlepsze.
No i jeszcze czołówka, którą mogłabym oglądać i oglądać. Polecam. Wszystkim z naciskiem na wszystkich. Nie odkładajcie na kiedyś tam. To tylko cztery wypełnione genialnością odcinki. 

czwartek, 4 grudnia 2014

CBGB


Dwie rzeczy (rzeczy?) na tym świecie bardzo mnie biorą. Film i muzyka. Jeśli zdarza się film opowiadający w jakikolwiek ciekawy sposób o muzyce - jestem ugotowana. Uwielbiam "Moulin Rouge", "Frozen" i "Króla lwa". Trudno. Tak mam. Uwielbiam "Hair" i Josepha Gordona Levitta, który śpiewa "Here comes your man" w "500 days of summer".
I tak wpadł mi w ręce przekapitalny film "CBGB". Prawdziwa historia klubu muzycznego,  w którym to zaczynali swą muzyczną przygodę najwięksi tego świata. Kogo tam nie było! Blondie, Talking Heads, The Police, Ramones, Patti Smith. 
(prawdziwy klub w latach świetności)

Otóż koleś imieniem Hilly, taki wiecie, co to na etacie nie za bardzo, z żoną też nie, córka gdzieś tam w świecie, brzuch wielki, włos w nieładzie i wierny pies u nogi wynajduje sobie dnia pewnego straszną norę na Manhattanie. Taki bar podrzędny z jednym klientem i szczurem do pary. Postanawia stworzyć z tego czegoś klub muzyczny. Nie ma kasy, nie ma w zasadzie nic ale chce coś zrobić ze swym jakże ciekawym życiem. Otwiera zatem klub. Pomaga mu wierny przyjaciel - Merv, który ot tak, dzień, czy noc, chadza w git żółtym kasku. Niestety, jak to zwykle na początku bywa, nic nie idzie zgodnie z planem. Kasy nie ma, są za to szczury i banda kolesi z gangu motocyklowego (w tym mój ulubieniec z "Sons of Anarchy" jakże owłosiony i brodaty Ryan Hurst). Ale Hilly ma cel. Nazywa swój klub "CBGB" - Country, Blue Grass, Blues. Chce by w jego klubie grały młode zespoły uprawiające te właśnie gatunki muzyczne. Pewnego dnia klub odwiedzają młodzi kolesie, których muza mało ma wspólnego ze wspomnianymi wcześniej gatunkami i tak pomału, pomału w CBGB zaczynają grać młode punkowe i punk rockowe zespoły. Świetne są sceny, kiedy Hilly siedzi na krześle, przesłuchuje zespół i mówi "Zdecydowanie coś w tym jest". Do klubu zaczyna przybywać coraz więcej ludzi, w końcu robi się dziki tłum szalejący w rytm muzyki. Kobiety tańczą, faceci chleją, ktoś ćpa, ktoś uprawia seks w kiblu, ktoś wymiotuje komuś na buty. Szał ciał, młodość panie!
Świetnie się to ogląda. Całość komiksowa, co rusz pojawiające się charakterystyczne dymki i fajna, surowa kreska. Wszystko okraszone muzyką z marzeń. Talking Heads grający "Psycho killer" i Patti Smith śpiewająca "Because the night". Iggy Pop szalejący na scenie, tworzący duet z Debbie Harry. 
Każdy, kogo młodość w poprzednim życiu przypadała na lata 70te zakocha się w tym filmie. Pozazdrości Hilly'emu i będzie chciał tak, jak on. Jeden człowiek skupiający wokół siebie takich artystów? To się nie zdarza. Kijowe miejsce, jakaś buda zabita dechami, koleś, któremu nie zależy na biletowanych koncertach i czystej toalecie. Koleś, który zatrudnia przypadkowych ćpunów. Koleś, któremu muzyka tyle zawdzięcza. 
Alan Rickman, którego głos przyprawia mnie o dreszcze. Naturalny, luźny, trochę ciapowaty.  Pattti Smith (Mickey Sumner), której charyzmą można by obdzielić pół świata. Debbie Harry (Malin Akerman), której styl mnie powala, a połączenie groszków z paskami spędza mi sen z powiek. Naprawdę ten film to jest COŚ.

Doczytałam, że klub zamknięto w 2005 roku. Mieszkańcy Bowery dość mieli całej tej imprezowej atmosfery i zaczęli protestować. Spoko, klub wycisnął chyba wszystko, co się dało. Hilly Kristal zmarł w 2007 roku na raka płuc. Klubu nie ma. Do dziś stanowi wizytówkę Nowego Jorku. Do niedawna artyści oddaliby wszystko, żeby zagrać u Hilly'ego. Udało się to naszemu rodzimemu Perfectowi i Armii. Zazdroszczę. Stanęłabym i wyryczałabym do mikrofonu co nieco, gdybym tylko miała taką szansę. Byle poczuć ten klimat, te brudne, zabeblane flamastrami ściany i usłyszeć "zdecydowanie coś w tym jest". Myślę sobie, że rzadko się zdarza (o ile w ogóle) taki ktoś, kto potrafi zebrać w jednym miejscu tylu geniuszy. Jakichkolwiek. Muzycznych, filmowych, teatralnych. I to bez żadnego napięcia. Z totalnym luzem i wiecznym "łoteeeweerrrrr". I to jest chyba klucz do sukcesu. Królestwo i konia za jednego Hilly'ego w dzisiejszym świecie. Polecam!

(zdjęcia pochodzą ze stron: www.youtube.com, wikipedia.org, o.canada.com)