Bez wstępów zbędnych przechodzę do tematu (a tak serio - muszę się spieszyć, co by na komunikację miejską zdążyć).
"Spring breakers". Nie chciałam tego oglądać. Ciekawa byłam Jamesa Franco w całkiem nowej odsłonie ale żeby tak sama z siebie, bez przymusu, to nie. Ale jednak. Pudło zapodało i na szczęście obejrzałam. Świetnie się to ogląda. Opowieść o czterech młodych dziewojach, które marzą o spędzeniu przerwy wiosennej na Florydzie. Brak kasy = napad na podrzędny bar, wymachiwanie plastikową bronią i kominiarki, hell yeah. Po zdobyciu kasy następuje Floryda, a wraz z nią morze cycków, cycków i nie wiem, czy już wspominałam, ale cycków. Potem jest alkohol, narkotyki, seks, bikini, plaża, słońce i cycki. Wszelkiej maści. W końcu pojawia się on - James Franco, który warkoczykami, tatuażami, klatą oraz rzędem złotych zębów podbił moje serce! Genialna rola. Bałam się, że zaraz zza krzaczka wyskoczy Seth Rogen, na szczęście, ufffff, nie ma. Dziewczęta wchodzą z Jamesem w relację pełną seksu, kasy i broni, napadają, kradną, wymachują cyckami i odziane w różowe kominiarki podbijają kosmos. Kurde, jak to się ogląda. Jeden wielki, kolorowy teledysk. Satyra na tę całą przereklamowaną młodość, na te blond wypindrzone laski i na tych kolesi bawiących się w gangsterkę. Wszystko przerysowane, różowe, błękitne, świetne po prostu. Kicz w najczystszej postaci. Eksperyment, którego nie da się oprawić w ramki i powiesić na ścianie. Dramat? Komedia? Sensacja? Nie wiadomo. Coś, co wychodzi poza utarte schematy. Polecam, szczerze, ciekawe, nowe doświadczenie. Zachęcam tą sceną:
Teraz sobie zrobię dobrze:
"Drakula". Ponieważ jestem psychofanką Garego Oldmana i psycho anty fanką Keanu Reevesa - musiałam. Od lat sobie powtarzałam "musisz to zobaczyć" ale ciągle było nie po drodze. Coraz częściej nowe filmy mnie rozczarowują, nie pokazują niczego odkrywczego, napychają tonę efektów specjalnych i trochę mi się odechciewa. Na szczęście lata przypadające na moje dzieciństwo i szczeniactwo obfitują w tyle pereł, że żal nie oglądać. Do hymnu! Wszyscy to znają. Drakula wyruszający w podróż, poszukujący dziewczyny, przypominającej mu jego dawną, utraconą miłość. Wampir (Gary, moja szyja należy do Ciebie!) nie przebiera w środkach, zabija, gryzie i walczy, byle dostać się do swej ukochanej Miny. Wspomnieć trzeba (niestety) o Keanu, który przybywa do zamku Drakuli, by zająć się jego interesami. To właśnie jego dziewczę budzi w Drakuli zwierzę. Keanu zostaje uwięziony, molestowany przez seksowne wampirki (w tym Monicę Belluci) i w całej swej mądrości odkrywa, że Drakula to samo zło i trza go powstrzymać. Ucieka zatem i biegnie na ratunek, och!. Poznajemy też genialnego profesora Van Helsinga (Anthony Hopkins), który wie, jak pokonać Drakulę. I tak, Nie będę już pisała co i jak, każdy to musi zobaczyć. Nie ma już takich filmów. Obrzydzenie połączone z fascynacją. Obleśność, która jest piękna. Ohydny wampir, którego chcę poznać. Dzisiejsza technika nie jest w stanie mi tego zafundować, sorry, pal. Ta scena, w której przyjaciółka Miny - Lucy, idzie nocą w czerwonej, zwiewnej sukni. Przemierza ogród, labirynt, by ulec pożądaniu i złączyć się w miłosnym uścisku z potworem. Wizualne i emocjonalne cudo. Nie wiem, kto jest reżyserem tej całej serii "Zmierzch", ale powinien Coppoli buty pucować. Codziennie.
"Bliskie spotkania trzeciego stopnia". I znowu. Stare ale jak najbardziej jare. Zaczęło się od tego, że poszłam na "Interstellar" i tak się wściekłam, że musiałam jakoś tę złość odreagować. Czekałam miesiącami na Nolana, odliczałam dni, godziny i minuty. I wielkie nadzieje okazały się wielkim niczym. Z dnia na dzień moja ocena niebezpiecznie leci na łeb na szyję, a im dłużej o tym filmie myślę, tym bardziej wydaje mi się po prostu głupi. Ale nie o tym. Co by uwierzyć raz jeszcze w saj faj i życie gdzieś tam obejrzałam "Bliskie spotkania....". Jaki to jest film! Historia, jakich wiele. Ufoki odwiedzają ziemię. Pewnego dnia na niebie pojawiają się dziwne pojazdy, a nasz główny bohater - Roy (Richard Dreyfuss) zaczyna świrować. Wszędzie widzi coś, co kształtem przypomina wielką, brązową górę. Rysuje, układa, nawet puree ziemniaczane przerabia na ów obiekt. Opętany. Kolejną bohaterką jest Jillian (Melinda Dillon), która także jest świadkiem dziwnych zdarzeń. Mieszka z synkiem, który ginie w niewyjaśnionych okolicznościach (wiadomo, porywają go ufoki), też wszędzie widzi brązową górę i generalnie nie ogarnia. Nie będę zdradzała dalszego ciągu. Ja naprawdę nie jestem wielką fanką Stevena Spielberga (ponoć nieźle wkurza mieszkańców Wrocławia, nie mogą biedaki, dostać się do pracy, bo "jakiś reżyser" kręci film) ale ten film rządzi. Świetny klimat, napięcie, tajemnicza góra. Wszystko prowadzone po sznurku, po kolei. Naprawdę jestem oczarowana. I rozwikłałam też tajemnicę swojego życia - wiem już dlaczego katowicki Spodek wygląda tak, jak wygląda. Protoplastuś występuje u Spielberga. I ta melodyjka, te parę dźwięków służących do komunikacji z obcymi. Wreszcie same ufoki. Przyjazne, ładne i grzeczne. Dziękuję, ufoki są spoko! Nie ma się czego bać! Jak porywają to zawsze oddadzą. To się chwali!
Podjęłam się także nie lada wyzwania. Zachęcona trailerem i doświadczeniami z serialami HBO obejrzałam (czy raczej wynudziłam na siłę) trzy odcinki polskiego (wiem) serialu "Wataha". Kolejny raz utwierdziłam się w przekonaniu, że polskie kino to nie dla mnie. Może i nawet historia całkiem spoko - oto mamy tytułową watahę - strażników granicznych, którzy pewnego dnia wybuchają w powietrze. Ot tak. Nie wybucha parę dosłownie osób, w tym główny bohater - Rebrow. I cała akcja polega na wyjaśnianiu tego, co zaszło. Nie wiem, co zaszło, nie oglądałam. Poziom aktorstwa w tym serialu mnie boli. Jeżeli ktoś wypowiada "kurwa" jakby grał Hamleta - nie, dzięki. Jeśli ktoś cedzi słowa, bo przecież dykcja, dykcja, raz dwa trzy, oddech - nie, dzięki. Przedszkolaki śpiewające "Czarny ma mundur" z okazji Barbórki mają więcej talentu aktorskiego. Serio. Nie polecam, szkoda czasu. Zawód na całej linii, napięcia zero, emocji zero.
No dobra, na koniec ten cały "Interstellar". Nic miałam nie pisać, uznać za wypadek przy pracy i zapomnieć. Ale nie daje mi to spokoju. Chce mi się gadać i dyskutować, żeby zrozumieć dlaczego Nolan to zrobił? Dlaczego tłumaczy mi każdą scenę jakbym miała cztery latka? Dlaczego robi z bohaterów debili? Dlaczego uczestnicy całej tej akcji tłumaczą sobie co to jest np.czarna dziura? Serio? To tak jakby dwie nauczycielki matematyki tłumaczyły sobie, co to jest iloczyn. Boże mój! I wreszcie mój hit, którym komentuję wszelkie posty dotyczące tego filmu: "Miłość pokona czas i przestrzeń". Ej, no wiadomo! Miłość, kurde wszystko pokona. Głód, choroby i wojen nie będzie. Och, ta wspaniała miłość. Nie będę pisała o czym, bo większość już widziała, poza tym, wiadomo o czym. No i Matthew. Tak go wynosiłam na piedestał. A teraz? Zagrał Rustem. Te same miny, akcent i nawet piwo pił tak samo! Nie wiem, co się z Nolanem dzieje ale słabo. Efekty, zdjęcia, cały ten obyczajowy początek filmu super. Te tony pyłu, łany kukurydzy, tata taki fajny. Ale potem cóż. Sprawa się rypła. Żałuję, bardzo żałuję. Jestem wielbicielką Nolana od zawsze, saj faj uwielbiam, napaliłam się jak rzadko. Szkoda.
Ok, to tyle. Jeszcze w tym tygodniu napiszę o serialu "Fargo". A jest o czym pisać.
Aloha!
(zdjęcia pochodzą ze stron: filmidlo.pl, movieposter.com, stopklatka.tv, hatak.pl, interstellar-movie.com)