poniedziałek, 26 maja 2014

Out of the Furnace (Zrodzony w ogniu)


Dlaczego tak jest? Dlaczego przefilmy nie mają swojej premiery w Polsce? Ja naprawdę kupię bilet, nawet w weekend, bez promocji żadnej tylko, proszę, pokażcie coś dla ludzi! Uffffff. Wyżal na początek musiał być.
A teraz fanfary tadadadadadam!!! (i nawet zagrzmiało w tym momencie). Otóż obejrzałam kolejny świetny film! Ha! Dziękuję Ci, o Boże, że jakoś w miarę udaje oddzielić mi się ziarna od plew. Że nie tracę czasu na jakieś dziwne Powstania Warszawskie, Czarownice i inne Diabelskie nasienie (a tfu!). Film ten, jak przecież łatwo się domyślić, to "Zrodzony w ogniu" Scotta Coopera. No jest moc.
Mamy oto jakieś takie zabite dechami miasteczko. W miasteczku tym wszyscy albo pracują w fabryce albo pracy nie mają. No Polska, panie! W tym oto middle of nowhere mamy dwójkę braci - Russela (w tej roli Christian mniam Bale), który jest spokojny, opanowany, pracowity, do rany przyłóż, dorosły i z brodą, co już na starcie daje mu plusa wielkiego jak słoń. Drugi bruder - Rodney (w tej roli Casey na szczęście umiejący być aktorem Affleck) - młody i głupi, robić mu się nie chce, starać mu się nie chce, fabryka be, uczciwa praca be, najlepiej niech pieniądze spadają z nieba. Rodney bawi się w obstawianie, dług rośnie, kasy nie ma i tak życie mija. W miasteczku tym jest też bar, w barze on - John Petty (Willem oświadcz mi się Defoe). John jest znajomym braciszkowym. W sumie spoko kolo tylko tam, wiecie, zajmuje się ustawianymi bijatykami i jakimiś przekrętami ale nie jest szkodliwy dla otoczenia. No i zdarza się tak, że Rodney jet jego dłużnikiem, brat wspaniały dług spłaca, pije troszkę z Johnem i jebuttttttt, zabija dziecko w wypadku samochodowym. Idzie do więzienia. Oczywiście w tym czasie zostawia go anorektyczna Zoe Saldana, a braciszek młodszy wraca z Iraku (no pojechał ale jakoś mi się nie napisało, zresztą w filmie tylko o tym opowiada, więc umknęło mi:) ) i zaczyna bawić się w poważniejsze nieco walki na gołe pięści, których organizatorem jest bed maderfakier Harlan DeGroat (uuu jeeeee Woody Harrelson). A Harlan zryty jest fest. Mózgu nie ma - wypity, wypalony i wystrzykawkowany. Lubi wciskać laskom parówki w usta i zabijać dla zabawy. No i napiszę jeszcze tylko tyle, że suma sumarum zemsta jest słodka, oł bejbe oł je!! Nie mogę napisać, co było dalej, bo byłabym świnią wietnamką. Serio serio. Wiedzcie jednak, że Christian w końcu weźmie w rękę strzelbę i pokaże na co go stać (eeeeeeeeeeeeeeehhhhhhhhhhhhhhhhhhh). 

Film jest prześwietnie zarąbisty. Powolny, nieprzegadany, zagrany jak z nut, smutny, samotny i brązowo - brudny. Dumny, męski i z honorem. I siedzi pod kopułą i boli i ta ostatnia scena ciemna i pusta. A najbardziej na świecie całym dumna jestem z Christiana Bale'a. Naprawdę to jest sztuka. Nie grać w hitach, blokbasterach, komediach o lovelasach. Pamiętać o prawdziwym filmie, a nie efekciarstwie. Chcieć ludziom coś opowiedzieć, przekazać, bez tępego wyrazu twarzy i gołej klaty. Sztuka. Trzeba ten film zobaczyć, nie ma przebacz, nie ma wymówek. Kto nie zobaczy, ten trąba! Ahhhh, śmiać mi się chciało, jak zobaczyłam kolejny raz Sama Sheparda. Koleś jest wszędzie:). Niby nic, a jednak zawsze gdzieś tam się wciśnie o odegra ważną postać:). No, oglądajta! Amen. (Jest też tam Forest Whitaker ale kurde, nie wiem czemu, nie lubię kolesia. Za karę o nim nie napiszę). 

środa, 21 maja 2014

Batman (1989)


Noooo i stało się. Stało się już dawno ale teraz urasta do rangi opętania. Rzucam wszystko, pracę, dom, komunikację miejską, herbatę i zakładam batkostium! Będę Batmanem, Będę Batmanem, będę cię badał, a nie, to nie to...sorry.
Ludzie! Najpierw przeczytałam dwa batkomiksy, które były batzajebiste! (jak przeczytam trzeci to napiszę to i owo), a potem obejrzałam dwa batfilmy Tima BatBurtona. Nolana znam na pamięć, więc nie ma co oglądać po raz enty, cała trylogia podoba mi się przebardzo, trzecia część najsłabsza ale i tak w trąbkę. Ale nie o tym. 

Batman Tima Burtona z 1989 roku, nie taki stary maderfakier, acz część efektów kapkę trąci myszką. Rzecz, a jakże, dzieje się w Gotham City, szarym mieście, gdzie żyją dziwni źli ludzie i jeden mądry Batman. Jack Napier - taki tam przestępca, który jest tak brzydki, że aż piękny, pewnego pięknego dnia, schwytany przez Batmana wpada do kwasu jakiegoś, który wykrzywia mu twarz. Tak drogie dzieci, tak oto powstał mój ulubieniec - Joker. No i wiadomo. Jak to w Batmanie, rozpoczyna się walka nietoperz kontra uśmiechnięty żartowniś. Kurde, czy ktoś widział lepszego Jokera? Jack! No coś pięknego. Bałam się zwalistości, powolności Jacka Nicholsona, a tu proszę, taka niespodzianka! Lekki jak chmurka! Świetnie zagrany, Joker z mych marzeń i snów. No i toczą panowie te boje, Joker za pomocą kosmetyków wykrzywia ludziom twarze, podtruwa gazami różnymi i leci na dziewczynę Batmana - Vicki (no oczywiście, że Kim Basinger, bo w Batmanie ZAWSZE musi być jakaś du... ładna pani), która reporterką jest i ma fajne okulary. Wiadomo, wszystko kończy się dobrze. Ale ale. Co do samego Batmana. Gadajo, że Michael Keaton najlepszym był. Czy ja wiem? Christian Bale był (jest) płynny, szybko, skoczny. No dobra, podoba mi się i nawet jak krzyczy JUR FAKING AMACZEEEERRRRR!!!!!!!! mi nie przeszkadza;). Michael Keaton, czy może raczej postać, którą grał była dość toporna, taka mechaniczna, jak robot. Ogólnie cały film jest dość komiksowy, teatralny, kojarzy mi się z wampirami, smołą i sadzą. Batman Nolana jest szybki, nowoczesny, efekciarski (i nie ma tutaj żadnego pejoratywnego wydźwięku), przystojny, wygładzony. Nie chcę porównywać bo zeżarło jedno i drugie. Ale na ten przykład takiego Jokera bym porównała chętnie. Bo zgryz mam. Heath czy Jack? Jack czy Heath? No obaj cymes! I kiedy mówię Batman - myślę Joker. Nie tam żaden człowiek pingwin (o tym innym razem), nie tam żaden Bane, nie tam żaden strach na wróble (chociaż wiadomo, że do Cilliana M. to ja mam słabość ogromną) ale właśnie on - Joker. Mastach i miszcz nad miszcze. Tym, którzy nie widzieli, bardzo polecam. Wciąga, żarty Jokera są przednie, a Kim ma ładną szminkę. No i ten motyw główny, muzyczny. Ciary. Nic. Pora wsiąść w battrolejbus i brnąć w tę szarą bezbatmanową rzeczywistość;). Ave!

wtorek, 13 maja 2014

Debeściary czyli Konczita, masz konkurencję!

Z założenia (mojego) ludzie (niektórzy, choć w zasadzie większość) działają mi na nerwy. Ciężko pisać ale głównie baby. Kobiety nie ale baby już tak. Jak mnie wkurzają baby. A im bliżej końca tym mocniej. Ale ale. Co by taką równowagę mieć, w przyrodzie zachować, na przekór pójść oświadczam wszem i wobec, że śpiewające kobity to ja wynoszę na piedestał. Słucham ich od zawsze. Wieść niesie, że jak baba śpiewa i smęci do tego, to to musi być moja płyta czy tam kaseta (mam, posiadam ale, cholera, radiomagnetofonu brak!). A zatem na fali baby z brodą, co to stworzyła nowe przysłowie "gdyby babcia miała wąsy to by była babcią" przedstawiam moją jakże subiektywną listę ukochanych, smęcących, zawodzących tęsknie kobit.
Kolejność, ależ naturalnie, że tak - przypadkowa. Chociaż.....
Nie ukrywam, że pierwsza na myśl przychodzi mi Regina Spektor. Kocham od zawsze, od pierwszej płyty, od pierwszej usłyszanej przeze mnie piosenki. Tak, znam piosenki na pamięć, tak, bawię się w mini playback show, tak, byłam na koncercie i wśród miliarda piszczących z zachwytu lasek stałam oto ja, mokra z podniecenia. Kobita ma jaja jak stąd do Częstochowy. Świetny wokal, świetna muzyka, przepiękne teledyski. Błagam, Redżino, na pewno to czytasz, jak nic - przyjedź jeszcze! Weź, nie bądź taka! Ja tu czekam! Piosenkę wklejam pierwszą z brzegu bo ulubionymi moimi są wszystkie:
Kolejna moja debeściara to Eva Cassidy. Niestety, umarła była. Na szczęście pozostawiła płyty, przemielone przeze mnie tyle razy ile się tylko da. A da się, oj da. Eva plus gitara to duet idealny. Najlepiej słuchać jadąc pociągiem lub autobusem. I tak w okno smętnie patrzeć i czuć, że mhm, że to jest to, to jest ten moment. Jak mawiała pani doktor, co to antropologię kultury wykładała "medżik mołment". Eva ma dużo coverów na koncie ale to jest moje bingo, ja to kupuję i w ciemno biorę. Proszzzzz (oo i tutaj ulubioną pieśń potrafię wytypować, ale to tylko i wyłącznie przez skojarzenia z fajnymi, studenckimi czasami, o!):
Żeby nie było, że tylko pojedyncze babiszcza, solowe, przedstawiam Wam zespół mój ukochany. Od lat hmmm, niech no pomyślę, sześciu, rządzi moją prywatną listą przebojów, byłam na dwóch koncertach i mam nadzieję być jeszcze na stu. Nie ma lepszej muzy, jak dla mnie przynajmniej. Także, jak poprzednio, komunikacja miejsca sprzyja. Noc sprzyja. Upał (fe, fe, nienawidzę!) takoż. Cocorosie! To one! Zwariowane jak bum cyk cyk siostry. I sorry, Konczita, ale one miały brodę, jak Ciebie jeszcze na świecie nie było. One miały wąsy, jak Ty pierwszy raz powiedziałaś "szonen tag!". Dziewczęta są serio git. Grają na zabawkach, pistoletach dla dzieci, nagrywają w łazience, śpią w wannie. I mają plus osiemset do zajebistości przez skojarzenia. No tak mi się kojarzą, że niech je drzwi ścisną. Nie ma co pisać, słuchać trza:
Nasza polska, wspaniała ziemia, też wydała na świat cudne babki. Taka na ten przykład Mela Koteluk. Czad totalny. Świetne kompozycje, teksty nieziemskie. A co najważniejsze - koncert brzmi jak płyta. Nie jakieś udawane pitu pitu, porządna barwa, czasem okraszona i chrypką, czasem z takim folkowym zaśpiewem w końcówkach (sto razy próbowałam, no nie zrobię tego, no, choćbym na głowie stawała). O, taki wałeczek: https://www.youtube.com/watch?v=udFAqhAbXVk
Dalej, taka Misia FF. Jak ona śpiewa! Jak ona wygląda! Jak ona o mnie śpiewa! Nie lubię jej zespołu Tres.b ale solowe poczynania leżą mi fest. Światowy, rzekłabym, poziom. Mejbi samdej :
(jak słusznie ktoś zauważył teledysk kojarzy się z Old Boyem...szczerze? I to jak!Chwała za to!)
Lubię też czasem posłuchać Kayah ale częściej nie lubię, niż lubię. Zależy co, z kim i o jakiej porze dnia. 
A najnowsze me odkrycie to babski (i znowu rodzinny) zespół, co zwie się Haim. Fajne, młode, jurne laski, niepokorne. Główny wokal najlepszy. Szkoda, że czasem dopuszcza do mikrofonu siostrę swą, ale niech ma, niech też pokaże, że umie. Wałki ciekawe, poszarpane z moimi ukochanymi latami 80tymi w tle. Długi włos i gitara. Dziękuję, macie mnie, jak dorosnę oświadczę się wokalistce. Niestety, jedna ze stacji telewizyjnych wykorzystała ich piosenkę do swego filmu reklamowego. Wymazałam to już z pamięci. Proszę mi nie przypominać jeno słuchać i podziwiać:
No i na koniec, muszę, po prostu muszę zaprezentować piosenkę co mi skradła dzień jeden październikowy i jedną z moich ulubionych scen filmowych ever (złodziejka jedna): 
W sumie, mogłabym jeszcze wymieniać i wymieniać ale przydługo się już zrobiło. Nie lubię. Może zrobię taką serię, może ktoś wytrzyma tyle jajników naraz. Hu nołs. That's all folks!

niedziela, 4 maja 2014

Enemy


Ja to jak się wezmę za oglądanie filmów to po prostu...
Raz się żyje, pomyślałam, i obejrzałam raz jeden na szybciocha trailer i postanowiłam, że film obejrzeć muszę. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że to dobry wybór - w telewizorni fajny odcinek Inside The Actors Studio z Gyllenhaalem w roli głównej, wczoraj jeszcze ten dziwny film "Pojutrze" i tak od słowa do słowa, od filmu do programu wieczorem zasiadłam i odpadłam. Odpadłam na całą noc z koszmarami, odpadłam na wieczór pełen bajzlu w mózgu, odpadłam na uwielbienie dla lepszej połowy rodzeństwa Gyllenhaal. 
"Enemy" od pierwszej sceny powala. Wiadomo, że pierwsze na co zwróciłam uwagę, to kolory. Życie, panie. Żółto, beżowo, brązowo, szaro. Do zjedzenia. Zdjęcia przepyszne. I w tych kolorach, w tej panoramie Toronto mamy oto nauczyciela historii - Adama (Jake Gyllenhaal), który wiedzie nudny jak flaki z olejem żywot (eh, nauczyciele...), bytuje w mieszkaniu urządzanym w aż jedno krzesło i łóżko, czasem dziewczynę swą powabną (Melanie Laurent) ten, no, wykocha, bo przecież rozmawiać nie będą i tyle. I nagle, podczas jednej z ekscytujących przerw w pokoju nauczycielskim (no ciary, mówię Wam, siedzą, prace poprawiają, kromki jedzą, miód!) kolega Adama podpowiada mu, aby ten obejrzał jakiś film wesoły, bo coś ponury jest i życie lepszym się stanie. Adam, tak o, z nudów odpala film i nagle jebut, widzi swojego sobowtóra na ekranie! Też tak chcę!. Jest w szoku. Robi tak zwany risercz, obczaja co i jak i gdzie i już stoi przed budką telefoniczną i dzwoni do swego brata bieliźniaka - podrzędnego aktorzyny, co zwie się Anthony i gra go, niespodzianka - Jake Gyllenhaal. No i się ludzie zaczyna. I w zasadzie w tym momencie powinnam zakończyć. Nie będę pisała jak to wszystko się zakończyło, o co chodziło, bo zepsuję wszystko. Korci mnie jak nie wiem, ale aj kant du dys! Co mogę dodać... że profesor jest przeciwieństwem aktora, że jeden jest taki jakiś niedomyty i niedożyty, a drugi fitness, sport, pięć posiłków dziennie, żona w ciąży, mieszkanie na wypasie i relaksik w seks klubie. Że obaj lubią blondynki. Że mają tę samą brodę i bliznę na brzuchu. Że pewnego dnia aktorzyna mówi "Dajesz mi swoje ciuchy, ja zabieram twoją dziewczynę na romantyczną randkę,a potem znikam z twojego życia na zawsze". I jeszcze jedno - gdybym wiedziała, że znaczącym żyjątkiem tego filmu jest pająk, pewnie bym nie oglądała. Teraz przynajmniej wiem, że nie ma na świecie bardziej obleśnego, ohydnego, owłosionego i fuj stworzenia. I teraz proszę obejrzeć, bo chce mi się dyskutować i pisać, że kobiety są jak pająki i w sieci swe mężczyzn plączą. Bo chce interpretację swą przedstawić ale tu nie mogę, bo będzie, że spoiler. 
Ja Wam polecam przebardzo. Myśli się o tym, interpretuje się to, co rusz, inaczej, widzi się te sceny nawet trzy dni po seansie. I już się wie, że Jake zarąbistym aktorem jest. Serio, jeden dzień na planie z takim kolesiem jak Denis Villeneuve, mogłabym być statystką, przechodzić gdzieś przez pasy, zamiatać chodnik, kibel czyścić, byle zobaczyć jak on móżdży i obmyśla te wszystkie zawiłostki. No. Mniam, mniam i jeszcze raz pająki!
P.S. A to zdjęcie z głową, co to je umieściłam, chcę mieć na ścianie. No, genialne!