Właśnie dziś, teraz, w tym momencie oglądam pierwszy odcinek serialu Peaky Blinders. Skoro szanowny telewizor postanowił jeszcze raz uczynić mnie szczęśliwą biorę to jako znak i oto piszę. Oto się jaram. Oto obejrzałam kolejny jakże świetny serial.
Peaky Blinders to serial, choć dla mnie było to sześć filmów. Serial, który pokazał mi genialną historię gangu, takiego tam, wiecie, rodzinnego lewego biznesiku. Bawimy się w wyścigi konne, obstawiamy, wkręcamy ludzi, przy okazji kogoś zabijemy i ups, niechcący weźmiemy pokaźny transporcik broni, a co!
Świetnie się to ogląda. Historia wciąga, klimat się zagęszcza. Pojawia się policjant, który chce rodzinę Shelbych wykończyć, odnaleźć broń i zgarnąć wszelkie medale i inne jajka niespodzianki. Peaky Blinders zaczynają pomału nudzić się Birmingham i chcą pójść dalej, mieć więcej, zająć się legalnym biznesem (po trupach do celu, mhm, dokładnie tak to wygląda).
Aktorsko jest po prostu miażdżąco. Cilian Murphy jako Thomas Shelby - przywódca, głowa rodziny jest (jak zwykle zresztą) git malina. Zimny, twardy, nie znający litości, mądry, przebiegły no i fest przystojny. Jak to Cilian. Tak, jest w dziesiątce moich ulubionych aktorów. Uwielbiam takich bohaterów, wyrazistych, tajemniczych, bezwzględnych. Jego bracia równie fajne postaci, jednak z całej rodzinki (oprócz Thomasa of kors) najbardziej polubiłam ciotkę Polly (w tej roli Helen McCrory), taka Gemma z Sons of Anarchy, co to niby nic, a jednak wszystko trzyma w kupie i ciągnie za sznurki. Spoko postacią, wyróżniającą się na tle tego całego szarego syfu jest pani barmanka, tajna agentka - Grace (Anabelle Wallis, sorry, nie znam gościa, pierwszy raz widzę). Delikatna, zwiewna i powabna i tyle, cicho, palec na buzię. Trza obejrzeć.
No i słynny pan policjant (Sam Neill), jak to policjant. Tyle.
Klimat, kolory (wiem, mam coś z głową ale mega zwracam na to uwagę), dym. Genialne ujęcia, szczegóły typu kawałek welonu powiewającego za panną młodą, czy obcas stukający o chodnik. No pyszne, panie, pyszne! Zdjęcia - mistrzostwo. No i to, co tygrysy lubią najbardziej czyli muzyka. Nick Cave, White Stripes. Ludzie, jak to genialnie brzmi. A sama muza taka, jak w "Zabójstwie Jesse'ego Jamesa..." (nawet jeden wałek się powtarza), czyli grand prix. Smakowita. Idealnie oddająca daną sytuację.
Wszystkie odcinki mną zawładnęły, czekam na drugi sezon z taką nadzieją i ochotą, że głowa mała. W dodatku ma się tam pojawić Tom Hardy. Tom Hardy i Cilian Murphy. To będzie orkiestra. Spektakl dwóch aktorów. Oj, jak ja czekam.
Wracając do sezonu pierwszego. I do tych odcinków, co to mną zawładnęły. Wszystkie w trąbkę ale piąty i szósty, poezja. Oczywiście nie zdradzę, wiadomo ale "Love is blindless" na końcu, wykrzyczane przez Jacka White'a to są takie ciary, aż włosy stają na rękach, serio serio! Kurde, "Wielki Gatsby" się może z tą piosenką schować. Ona jest tutaj i tutaj przynależy i nigdzie już tak nie wybrzmi.
A refleksja moja jest taka, że geniusz, który wymyślił mini seriale powinien zgarnąć Oscara za mózg. To jest tak gęste, ciężkie, intensywne i trzymające w napięciu.I choć, nie powiem, oglądałabym, niechby było jeszcze miliard odcinków, jednak wdzięczna jestem za tych sześć i nie chcę ani jednego mniej, ani jednego więcej. Chcę drugiego sezonu i czekam. Loooveeee isssssss bliinndleeesssss!!!!!
(Aha, a ten gang to serio istniał i serio chodził w takich czapkach z wszytymi żyletkami i te żyletki nazywały się Peaky Blinders i ot, cała historyja;) ).