poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Peaky Blinders (sezon pierwszy)


Właśnie dziś, teraz, w tym momencie oglądam pierwszy odcinek serialu Peaky Blinders. Skoro szanowny telewizor postanowił jeszcze raz uczynić mnie szczęśliwą biorę to jako znak i oto piszę. Oto się jaram. Oto obejrzałam kolejny jakże świetny serial. 
Peaky Blinders to serial, choć dla mnie było to sześć filmów. Serial, który pokazał mi genialną historię gangu, takiego tam, wiecie, rodzinnego lewego biznesiku. Bawimy się w wyścigi konne, obstawiamy, wkręcamy ludzi, przy okazji kogoś zabijemy i ups, niechcący weźmiemy pokaźny transporcik broni, a co!
Świetnie się to ogląda. Historia wciąga, klimat się zagęszcza. Pojawia się policjant, który chce rodzinę Shelbych wykończyć, odnaleźć broń i zgarnąć wszelkie medale i inne jajka niespodzianki. Peaky Blinders zaczynają pomału nudzić się Birmingham i chcą pójść dalej, mieć więcej, zająć się legalnym biznesem (po trupach do celu, mhm, dokładnie tak to wygląda).

Aktorsko jest po prostu miażdżąco. Cilian Murphy jako Thomas Shelby - przywódca, głowa rodziny jest (jak zwykle zresztą) git malina. Zimny, twardy, nie znający litości, mądry, przebiegły no i fest przystojny. Jak to Cilian. Tak, jest w dziesiątce moich ulubionych aktorów. Uwielbiam takich bohaterów, wyrazistych, tajemniczych, bezwzględnych. Jego bracia równie fajne postaci, jednak z całej rodzinki (oprócz Thomasa of kors) najbardziej polubiłam ciotkę Polly (w tej roli Helen McCrory), taka Gemma z Sons of Anarchy, co to niby nic, a jednak wszystko trzyma w kupie i ciągnie za sznurki. Spoko postacią, wyróżniającą się na tle tego całego szarego syfu jest pani barmanka, tajna agentka - Grace (Anabelle Wallis, sorry, nie znam gościa, pierwszy raz widzę). Delikatna, zwiewna i powabna i tyle, cicho, palec na buzię. Trza obejrzeć.
No i słynny pan policjant (Sam Neill), jak to policjant. Tyle.
Klimat, kolory (wiem, mam coś z głową ale mega zwracam na to uwagę), dym. Genialne ujęcia, szczegóły typu kawałek welonu powiewającego za panną młodą, czy obcas stukający o chodnik. No pyszne, panie, pyszne! Zdjęcia - mistrzostwo. No i to, co tygrysy lubią najbardziej czyli muzyka. Nick Cave, White Stripes. Ludzie, jak to genialnie brzmi. A sama muza taka, jak w "Zabójstwie Jesse'ego Jamesa..." (nawet jeden wałek się powtarza), czyli grand prix. Smakowita. Idealnie oddająca daną sytuację.
Wszystkie odcinki mną zawładnęły, czekam na drugi sezon z taką nadzieją i ochotą, że głowa mała. W dodatku ma się tam pojawić Tom Hardy. Tom Hardy i Cilian Murphy. To będzie orkiestra. Spektakl dwóch aktorów. Oj, jak ja czekam.
Wracając do sezonu pierwszego. I do tych odcinków, co to mną zawładnęły. Wszystkie w trąbkę ale piąty i szósty, poezja. Oczywiście nie zdradzę, wiadomo ale "Love is blindless" na końcu, wykrzyczane przez Jacka White'a to są takie ciary, aż włosy stają na rękach, serio serio! Kurde, "Wielki Gatsby" się może z tą piosenką schować. Ona jest tutaj i tutaj przynależy i nigdzie już tak nie wybrzmi.

A refleksja moja jest taka, że geniusz, który wymyślił mini seriale powinien zgarnąć Oscara za mózg. To jest tak gęste, ciężkie, intensywne i trzymające w napięciu.I choć, nie powiem, oglądałabym, niechby było jeszcze miliard odcinków, jednak wdzięczna jestem za tych sześć i nie chcę ani jednego mniej, ani jednego więcej. Chcę drugiego sezonu i czekam. Loooveeee isssssss bliinndleeesssss!!!!!

(Aha, a ten gang to serio istniał i serio chodził w takich czapkach z wszytymi żyletkami i te żyletki nazywały się Peaky Blinders i ot, cała historyja;) ).

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Grand Budapest Hotel

Wreszcie! Wreszcie udało mi się pójść do wypasionego kina, w którym nikt nie żarł popcornu i nie siorbał coli i obejrzeć kolejny w życiu mym genialny film. Hell yeah!
Kto zna Wesa Andersona ten wie, czego się spodziewać. I za to należy Pana Andersona kochać właśnie. Wiem, że będzie git i jest. Dziękuję.

Film opowiada o losach Gustava H., konsjerża (wspaniałe słowo, w sam raz do dyktanda) hotelu, który wraz ze swoim nowym pracownikiem - boyem hotelowym Zero próbuje wyjść cało z opresji pod tytułem "umiera hrabina, zostawia dozorcy mega cenny obraz, rodzinka mówi stanowcze NIE!, dozorca obraz sobie zabiera i zaczyna się akcja, ucieczka, pościg i inne". Ogląda się to przegenialnie. Nie ma ani jednej nudnej sceny, nudnego bohatera. Sam hotel, w czasach swej świetności, przypomina różowy torcik, który dla swych córek robią przewrażliwione matki. Cudny!

Oczywiście, kurde, kim trzeba być, żeby zebrać w jednym filmie taką śmietankę? Zazdroszczę Panu, Panie Anderson. Kogo tam nie ma? Wszyscy są! Mój ulubieniec - Ralph Fiennes (jak wino, Ralf, jak wino...) zagrał z takim jajem, charyzmą, poczuciem humoru...no lubię, no. Edward Norton - jego pierwsze pojawienie się na ekranie wywołało salwy śmiechu w kinie (konkretnie śmiały się dwie osoby hłe hłe), a to wszystko dlatego, że zagrał identycznie jak w Moonrise Kingdom, ale nie przeszkadzało mi to w ogóle, bo lubię tę surykatkę od zawsze:). Dalej, Adrien Brody - po tym filmie już wiem, on powinien zagrać jakiegoś wampira, Draculę, coś takiego, serio. Ten jego długi płaszcz i czarny włos, chciwość - wreszcie nie kojarzył mi się z "Pianistą". No i jego wierny, że tak się brzydko wyrażę, przydupas - Willem Dafoe - nie napiszę nic, bo to trzeba zobaczyć. Jude Law - nie, żebym jakoś szczególnie go lubiła ale nie przeszkadza mi,  fajnie, że nie tworzy wokół siebie otoczki loverboya. Wreszcie spełnienie marzeń każdego dzieciaka - ten sympatyczny, 17sto letni Tony Revolori, którego filmografia przypomina moją (nie, no przesadzam, on jednak ma o jeden film więcej), wrzucony pomiędzy starych wyjadaczy, geniuszy, którzy traktują go jak swojego funfla (wiem, widziałam wywiady;) ). Te jego wiecznie zdziwione oczka i domalowany wąsik. I moje ukochana scena - sanki z Ralphem F. Panie, chcę to mieć nad łóżkiem! W formie fototapety. Proszę! Aaaa no i zapomniałabym o niespodziance pod tytułem Tilda Swinton. Nie poznałam! Coś mi te usta mówiły ale potrzebowałam czasu. I na koniec zostawiłam sobie Jeffa Goldbluma, tak dawno go nie widziałam, że z wielką przyjemnością oddawałam się chwilom w towarzystwie tego pana. I to jest właśnie Wes. Plejada, każdy po dziesięć minut na ekranie, dwóch głównych bohaterów i mamy przepis na czad nieziemski.
Za to właśnie kocham aktorów zagranicznych, a nie znoszę polskich. Za ten dystans, poczucie humoru, luz, brak nadęcia. Za to, że wielkie nazwiska nie zawsze muszą być na pierwszym planie, że Bill Murray pojawia się na pięć minut i całą swoją genialnością kradnie jedną scenę. Że Harvey Keitel pokazuje obwisłą klatę i ma w nosie co sobie ludzie pomyślą, a Willem Dafoe nie odzywając się praktycznie wcale jest cieniem - mistrzem.  

Reszta - kto widział coś Andersona, ten wie. Surrealizm, kolory, których próżno szukać w życiu naszym codziennym, przerysowane postaci, taka lekkość, bajkowość nawet, jakby kredką ktoś rysował. Kupuję to, oj jak ja to kupuję.Ten oddech, odpoczynek od poważnych filmów, łez i "życie jest takie niesprawiedliwe abuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu". Znowu musiałabym pisać, że polscy twórcy uczcie się, ale porzuciłam już wszelką nadzieję i zwyczajnie mi się nie chce. Ja wiem, że zawsze piszę, że polecam ale tym razem serio, musicie! I proszę mi do kina pójść, blisko siąść, w 6 rzędzie, nie pchać się do tyłu, nie gadać i nie jeść tylko oglądać i chłonąć każdą minutę, ba, sekundę tego pozytywnego, różowo - czerwonego czadu. O! 

czwartek, 3 kwietnia 2014

12 gniewnych ludzi


Generalnie ogólnie centralnie i seryjnie (ufffff) z założenia nie lubię starych filmów. Odkąd pamiętam interesowałam się filmem ale hardkor w stylu trzy filmy dziennie plus pięć odcinków serialu zaczęłam przerabiać dopiero na początku studiów. I po co komu ta wiedza? Otóż oglądałam filmy w miarę nowe. Na stare nie było czasu, chęci i czegoś tam jeszcze. W końcu postanowiłam - tak być dłużej nie może! Zasiadłam zatem (a raczej zależałam) i odpaliwszy 12 gniewnych ludzi odpadłam i przepadłam i tyle mnie widzieli. Mam słabość do filmów sądowych, do tych wszystkich adwokatów i winnych bądź niewinnych. Do tych zielonych lampek na stolikach i tych młotków i tego sądu, co proszę wstać,bo idzie. O ławie przysięgłych filmu jeszcze nie oglądałam. Myślałam, że będzie nudno. Flaki z olejem, makaron. A tu nic z tych rzeczy!
Otóż ławnicy udają się na szybkie (przynajmniej tak im się wydaje) obrady, winny, zabił, dziękujemy, idziemy do domu. Niestety, podczas głosowania jeden z ławników zaczyna się wyłamywać i podawać kolejne argumenty na to, że jednak chłopaczyna winna nie jest. No i tak po kolei, kłócąc się i obrażając, panowie powoli zaczynają wkręcać się w te całe obrady i rozkminiać minuta po minucie domniemane morderstwo. Wiadomo - kocham rozkminy. Klimat podkręca duszność, spocone pachy i sala zamknięta na klucz. Mało miejsca, klaustrofobia i ten irytujący koleś, który przejmuje się losem jakiegoś tam chłoptasia ze slumsów. Biorę to! O samego początku, kiedy przysięgli mają całe te obrady w nosie, chcą zagłosować i wyjść na mecz, aż po koniec, kiedy jeden po drugim zaczynają rozumieć, że los dzieciaka jest w ich rękach. Zaczynają też mówić o sobie, swoich słabościach, zaczynają się kłócić i wyzywać. Miałam wrażenie, że ten pokój zaraz połknie bohaterów, zeżre, poddusi nie wpuszczając ani grama powietrza. Że bohaterowie wydłubią sobie oczy i wyszarpią wnętrzności. A miało być tak łatwo...
Film jest z 1957 roku. Nie poczułam się, jakbym oglądała stary, nieaktualny film. Wręcz przeciwnie. Przywary ludzkie jak najbardziej na topie. + 1000 do klimatu. Polecam. Świetny powiew świeżości [sic!] przy tych wszystkich strzelanko-pościgo-zabiligoiuciekł-supermenach. Oglądajta!