niedziela, 29 grudnia 2013

Narc



Kocham to. Kocham te polskie tytuły. "Narc". Polski tytuł "Na tropie zła". Spoko, bardziej już nakierować widza nie można...ehh...do rzeczy.
Mamy historię, jakich wiele. Dwóch policjantów ściga morderców swojego kolegi po fachu. 
Jeden z policjantów (Jason Patrick z przeboskim wąsem) to przywrócony do służby  (kiedyś tam działając jako tajny agent od narkotyków postrzelił ciężarną kobietę i przy okazji pozbawił życia jej nienarodzone dziecko) mąż i ojciec, wyciszony, spokojny, wyczyszczony (odwyk).
Drugi (omatkojakjagonielubię Ray Liotta) to porywczy maderfakier, który ze świadkami rozmawia pięścią i kulą bilardową zawiniętą w skarpetę. Taki tam spoko gość.
Duet, jakich w kinie wiele. Pierwszy - luzak w czapce i bluzie, drugi - w krawacie i białej koszuli. Pierwszy - myślący, racjonalnie podchodzący do sprawy, drugi - jucha jucha i jeszcze raz pięści. 
No i tak, pomału pomału, krok po kroku szukają owi panowie morderców swego kolegi, który działał jako tajny agent ds narkotyków, udawał przyjaciela ćpunów, sam się nim przy okazji stając. 
Byłabym straszną świnią, gdybym napisała, jak to się wszystko skończyło. W każdym bądź razie szczęka z lekka mi opadła i uderzyła o panele.
Film jest bardzo skromny, nie ma szalonych pościgów (chyba, że te na nogach własnych), muzyki potęgującej napięcie. Sztuka na dwóch aktorów. Brakowało mi takiego filmu, bez fajerwerków, blichtru i brokatu. Można wreszcie skupić się na twarzach, słowach, gestach. 
Dobrze się to ogląda, jedna scena, kiedy Ray Liotta zwierza się w samochodzie, mnie znudziła, ale sprawdziłam szybko co tam na fejsie i oglądałam dalej.
Świetne zdjęcia, brudne, niebieskie, surowe. 
Końcówka zmusza do refleksji i dyskusji, a ostatnie sekundy z radiowozami w tle i dyktafonem powodują takie "ooo fuuckkkk nieeeeeeeeeeeeeee!!!!!!!". I ryba. Pozamiatane.
Polecam wszystkim tym, którzy mają dość przepychu, blockbusterów, pięknych, młodych, opalonych policjantów. Ave!
PS. Zawsze po filmie lubię coś tam poczytać, jakieś forum, czy cuś. Ciekawostka jest taka, że Ray L. do roli przytył 11 kg. I co? Chyba zostało mu do dziś ;). (no nie lubię go, cholera, nie lubię). 

(zdjęcie pochodzi ze strony soundonsight.org)

czwartek, 26 grudnia 2013

Wilk z Wall Street


Czekałam na ten film. Długo i cierpliwie. Nawet przez chwilę nie pomyślałam, że może być kiepski, bo recenzje wszelakie wskazywały iż film będzie dobry, bardzo dobry, genialny i że każdy facet na ziemi chce być brokerem. Powodzenia. 
Po pierwsze. Genialne dialogi. Uwielbiam, kiedy mnie tak wkręcają, kiedy mi się wydaje, że reżyser powiedział "słuchaj no, Leo, siedzisz na jachcie, przychodzi FBI i coś tam z nimi pogadaj". I Leo gada. Taka naturalność, przegadywanie się, rozkminy, jakże genialne. Dyskusja na temat karłów powinna być pokazywana polskim scenarzystom. Kocham gadanie, gadanie, gadanie. Leo i Jonah są po prostu mistrzami. To naprawdę duża sztuka grać tak, jakby się nie grało. Skoro już jestem przy Leo i Jonah...
Po drugie. Obsada. Męska część obsady czochra. Najsłabszym elementem jest pani Margot R. ale ona po prostu miała wyglądać więc nie spodziewałam się aktorstwa na poziomie. Ujdzie. Jonah Hill wyrasta na mistrza ceremonii, coraz go więcej w filmach (NA SZCZĘŚCIE!). O Leonardo pisać nie będę, bo wiadomo, że jest mistrzem od dawna i koniec. Matthew McConaughey. Jezusie! Pojawia się jakoś na kwadrans ale miażdży. Scena w knajpie - mistrz. W ogóle cała męska ekipa brokerów wymiata.
Po trzecie. Piosenki idealnie dobrane do sytuacji, chcę je mieć i słuchać od rana do nocy i znów od początku. Tutaj na myśl przychodzą mi "Moulin Rouge" i "Wielki Gatsby". Piosenki potęgujące daną scenę, nie zostające gdzieś na drugim planie, głośne, wykrzyczane, potrzebne po prostu. 
Po czwarte. Golizna damska (wiadomo), ćpanie, chlanie, imprezowanie. No kto, jak nie Scorsese? Ludzie, koleś jest dziadkiem i potrafi robić takie rzeczy. Że człowiek patrzy i myśli - kurde, ja też tak chcę! Że człowiek, pomimo, że gdzieś pod kopułą czuje, ze zaraz wszystko szlag trafi i będzie zonk, czuje, że warto, że tak trzeba i że  życie jest tu i teraz (zdanie sponsorowane przez spójnik "że"). 
Po piąte. Kto nie pójdzie do kina, ten trąba. 
Od początku wiadomo, że cały ten biznes skazany jest na porażkę ale dla tych tłustych lat, warto. Dla tych kobiet, drinków, jachtów i tony białego proszku. I ja też bym tak zrobiła. Kto bogatemu zabroni? Nie da się nie lubić głównego Leo, nie da się nie lubić całej jego ekipy. I to jest właśnie to. A co to za sztuka, ooo patrzcie, pokazujemy przekręty, chlanie, ćpanie, i jeszcze inne anie, bo to jest złe, niedobre, nie można tak, a fe! A w "Wilku..." właśnie nie. Właśnie lubię i mogę się zaprzyjaźnić. W ogóle uśmiałam się dziś czytając recenzje na różnych blogach, portalach. Wszyscy faceci, jednym chórem, kończąc swój wywód, piszą "JA TEŻ CHCĘ BYĆ BROKEREM!!". I ja się im nie dziwię. Amen.
PS A gadającej gimbazie, blondynce żrącej popcorn i kolesiom spoconym na widok cycków dziękuję za umilanie seansu! 

(zdjęcie pochodzi ze strony news.film.studentnews.pl)

wtorek, 24 grudnia 2013

Filmy, które (niestety) kojarzą mi się ze świętami

No i przyszedł ten czas. "Last Christmas" jest wszędzie, nawet w lodówce, w Tesco kolejki na kilometr, grupowy sms do wszystkich znajomych i można zaczynać. 
Niestety, jak zwykle stacje telewizyjne raczą nas filmami, które swą słodkością, czerwonością, śniegiem, reniferem i smutnymi oczami dziecka przyprawiają o mdłości.
Niestety, są piosenki, filmy, reklamy, które chcąc nie chcąc, kojarzą się człowiekowi ze świętami.
Też tak mam...fuck.
Po pierwsze "Holiday". Boże, dlaczego mi to robisz? Dlaczego ten film mi się podoba? Nie potrafię tego zrozumieć! Bo Jude Law? Bo true sweet love? Proszę. Ja naprawdę proszę. Trudno. Kojarzy mi się ze świętami i nie ma sensu oglądania tego czegoś w innych momentach. Tylko Boże Narodzenie.
"Titanic". Nie lubię, nie podoba mi się, widziałam milion razy i nadal nic. "Ar ju redi tu goł bek to tajtanik" nie przekonuje mnie. Ale kiedy myślę o świętach widzę Leo tonącego w lodowatej wodzie. Przepraszam.
"Szklana pułapka". Kurde, co roku leci. W wigilię. Nie no, można obejrzeć, spoko film, Bruce, hmmm, cóż, Bruce to Bruce. Poza tym to jedyna słuszna "Szklana pułapka", cała reszta to już nie jest to samo. Ewentualnie rozwiązywanie zagadek z Samuelem L.Jacksonem w trzeciej części. I tyle.
"To właśnie miłość". To dopiero jest syf. Jak zwykle Hugh G. ma podwinięte rękawy koszuli, jak zwykle pada śnieg, kobiety mają czerwoną szminkę, a Keira robi taką minę, jak w każdym filmie (lekko rozchylone usta, widać zęby).
"Sami swoi", "Jak rozpętałem II wojnę światową", "Potop", "Pan Wołodyjowski". Bez komentarza. Pół słowa nie napiszę.
A mogło być tak pięknie... 
Na szczęście jest kino. A w nim Scorsese. Hell yeah! I tym optymistycznym akcentem, życząc Zdrowych, Wesołych i jakich tam chcecie mówię Wam ahoj! 

niedziela, 8 grudnia 2013

Serialowy apdejt

Człowiek to jednak istota, która dość łatwo się uzależnia. Kiedyś byłam absolutną przeciwniczką seriali. Dziś nie wyobrażam sobie bez nich życia. Takie na przykład The Wire. Majstersztyk sto razy lepszy od wszystkich polskich filmów i seriali razem wziętych. Ba, zawsze myślałam, że film i serial to dwie osobne historie. Dziś powiadam, że wspomniane wcześniej The Wire to nie tylko genialny serial ale i film.
Do rzeczy.
Obejrzałam ostatnio Orphan Black. Cóż. Z niecierpliwością czekam na sezon drugi. Oczywiście taka to bajeczka z wciągającą akcją zrobiona tak, że wierzę. Główna aktorka świetna. Fajne wyzwanie aktorskie móc wcielać się w tyle różnych postaci. O czym? Nie napiszę, trzeba zobaczyć. No i gej, którego kocham. Oczywiście dostrzegam niedociągnięcia i tak zwane pierdoły. Taaaaaa oczywiście każdy z nas potrafi z dnia na dzień stać się kimś innym i nikt, absolutnie nikt się przecież nie zorientuje. Taaaaaa, każdy z nas z wszelakich opresji wychodzi cało ale gad demyt to jest serial, mnie się to podoba i jak to mawia Abelard G. – to jest moje bingo.


Jestem w trakcie oglądania Top of the Lake. To jest dopiero dziwoląg. Tak się ciągnie, dłuży i przynudza momentami, że powieki same lecą ale z drugiej strony ma w sobie taką magię, że człowiek siedzi i patrzy w to pudło jak głupi. Po 4 odcinku stwierdziłam, że rzucam to w cholerę i nie brnę dalej ale 5 odcinek – mistrzostwo świata – sprawił, że odliczam dni do środy i nie mogę doczekać się kolejnego. Lubię miniseriale, ten ma 7 odcinków. Motyw z dziwnymi kobietami mieszkającymi w kontenerach trochę mnie drażni ale jak znam życie na końcu okaże się, że były super ważnymi postaciami i bez nich nic a nic nie miałoby sensu;). Na razie polecam, a co będzie potem…nie wiedzą najstarsi górale.


Uwaga. Nie wierzę, że to piszę. W zeszłym tygodniu obejrzałam pierwszy odcinek POLSKIEGO serialu Krew z krwi i ….podobał mi się. Nie napiszę nic więcej bo jestem tak zawiedziona polską kinematografią, że aż trzeszczy. Boję się  najgorszego – Carmen rozwalająca sama, tymi ręcami, wielką chłopską mafię. Zobaczymy. Dziś odcinek drugi. Także na razie spoko ale zobaczymy, cóż będzie dalej.

Zaczynam wkrótce trzeci sezon Homeland, już się pocę z podniecenia! Przymierzam się także do Peaky Blinders, no bo jak Cilian, to musi być dobre. Prawda?

(zdjęcia pochodzą ze stron: www.collider.com oraz www.static1.menstream.pl)